Ostatnio mój odtwarzacz płyt odmawia posłuszeństwa. Pech – akurat komunikat no disc wyskakuje przy próbie odsłuchu kolejnej progmetalowej, seryjnej produkcji z kraju pasty, Pavarottiego i Michała Anioła. Żarty na bok. Wszystko gra. Pytanie tylko, czy warto męczyć wysłużony sprzęt progmetalowym, muzycznym koszmarkiem?
Flowing Portraits – taki tytuł nosi debiutancki album włoskiej grupy Soul Secret. Wydane niedawno przez Progrock Records wydawnictwo jest jednym z wielu dostępnych na rynku epigońskich, do bólu wtórnych wypocin artystów spod znaku Św. Petrucciego, boskiego Rudessa oraz błogosławionego LaBrie. Przyznam się – zmęczyłam się słuchaniem muzycznej propozycji Neapolitańczykow. Wszyscy miłośnicy progmetalowego grania wiedzą, że ciężko jest z tego gatunku wycisnąć „coś więcej”, niż zestaw sztampowych zagrywek, klawiszowych szaleństw, „zapiewów” w wysokich rejestrach wokalisty. W przypadku Soul Secret można powiedzieć: NIESTETY – NIE DA SIĘ. A może inaczej – Włosi nie sprostali zadaniu wniesienia powiewu świeżości w lekko zatęchły światek progresywnego metalu. Kopiują nie tylko Dream Theater, ale i naśladowców Teatru Marzeń. Sztampa, schemat i nuda, zero innowacyjności. Brak jakiejkolwiek umiejętności selekcji materiału (co wyszłoby zbyt długim kompozycjom na dobre). Flowing Portraits to zestaw utworów przeciętnych do bólu pod względem kompozytorskich (nie zapamiętałam żadnej kompozycji, która wryłaby mi się w pamięć). Owszem, sześcioutworowy materiał zagrany został z godną podziwu wirtuozerią. Tylko, że perfekcja wykonawcza w tym przypadku do niczego nie prowadzi, nie pełni roli służebnej w stosunku do kompozycji. Muzycy bardzo biegle posługują się instrumentami (Luca Di Gennaro to taki włoski Rudess). Tylko, czy przebieranie palcami po gryfie, basowe pochody, klawiszowo-perkusyjne łamańce czemuś służą? Niestety nie. Muzycznie Flowing Portraits jest wypadkową brzmień typowych dla DT oraz jego klonów. Klimaty zgoła „ełejkowe”, czasami zmieszane są z elementami charakterystycznymi np.: dla Symphony X (kończące album, najlepsze muzycznie, frapujące Tears of Kalliroe może kojarzyć się nieco z Divine Wings of Tragedy). Rozczarowałam się bardzo udziałem w tym projekcie ex-wokalisty Mind Key – Marco Basile. Męczy się facet straszliwie, próbując czysto i pewnie śpiewać schematyczne do bólu partie wokalne. Niestety ilość fałszy bije na Flowing Portraits wszelkie normy. Poza tym, Basile śpiewa z irytującą (przynajmniej mnie) manierą wokalną a’la Ted Leonard z Enchant.
Atutem wydawnictwa jest znakomita produkcja i brzmienie (za konsoletą zasiadł znany z Threshold Karl Groom). Czas trwania (niespełna godzina) również można zaliczyć do pozytywów tego wydawnictwa I to niestety jedyne plusy Flowing Portraits. Pod względem muzycznym album prezentuje się niestety bardzo przeciętnie. Może zainteresować tylko zatwardziałych fanów oraz kolekcjonerów płyt „IV Ligi Progmetalu”. Pozostali słuchacze mogą sobie z czystym sumieniem Flowing Portraits podarować.