Bardzo fajny album z Ameryki. Z miejscowości Santa Monica w Kalifornii dotarł do Małego Leksykonu debiutancki krążek progresywnego kwartetu Moth Vellum. Tworzą go: Tom Lynham (k), Johannes Luley (g), Ryan Downe (bg,v) i Matt Swindells (dr,v). Zespół gra bardzo stylową muzykę łączącą w sobie mnóstwo cech symfonicznego rocka sprzed kilku dekad. Wokalnie - w zespole śpiewa dwóch wokalistów – Moth Vellum nawiązuje do tradycji grupy Yes, z wysokimi tenorowymi rejestrami oraz licznymi wielogłosowymi harmoniami. Brzmienie zespołu łączy zaś cechy klasycznego Yes i Genesis ze szczyptą stylistycznych akcentów ich młodszych następców, jak Spock’s Beard, Circa:, czy Metaphor. Lecz w muzyce Moth Vellum te yesowskie i genesisowskie pierwiastki zdecydowanie wysuwają się na plan pierwszy, a tym samym pewne klasyczne skojarzenia w sposób oczywisty nasuwają się same.
Zespół gra bez żadnych zahamowań i obaw o posądzanie o wtórność, czy jednoznaczne odwołania do rozwiązań znanych z płyt z kanonu progresywnego rocka. Cóż, że keyboardzista gra niczym Rick Wakeman, cóż z tego, że gitarzysta zasłuchany jest w grze Steve’ów Hacketta i Howe’a, cóż, że głos jednego z wokalistów (Ryana Downe’a) długimi chwilami brzmi niczym Jon Anderson, a drugi śpiewający pan (Matt Swindells) przypomina Burke’a Shelleya z Budgie? Cóż, że w trakcie słuchania płyty do naszych uszu docierają dalekie echa „Supper’s Ready”, „Long Distance Runaround”, czy „Cinema Show”? Grupie Moth Vellum jakby wcale to nie przeszkadzało. Powiem Wam szczerze, że i mnie też nie. Zespół ukochał sobie rozbudowane symfoniczne brzmienia i doskonale prezentuje się grając właśnie taką muzykę. Co więcej, mam wrażenie, że czuje się przy tym jak ryba w wodzie i w bardzo naturalny sposób przedstawia swoje utwory z właściwą sobie klasą. Co najważniejsze, takie podejście zespołu, jego styl, brzmienie, to wszystko, co składa się na tak zwane ogólne wrażenie, naprawdę może się podobać. Bo członkowie Moth Vellum doskonale wiedzą na czym polega dobre progresywne granie utrzymane w starej, dobrej tradycji tego gatunku. Oni po prostu czują bluesa, przepraszam, prog rocka.
Na swojej płycie zespół zamieścił jedynie sześć kompozycji, ale aż trzy z nich trwają po kilkanaście minut. Jeżeli dodać do tego otwierające ten zestaw nagranie „Let The Race Begin” (9 minut i 13 sekund), będziemy mieli pełen obraz formy poszczególnych kompozycji. Najbardziej podoba mi się umieszczony jako trzeci na płycie utwór „Salvo”, świetny jest też umieszczony zaraz po nim „Against The Suns” spuentowany cudowną finałową repryzą zamykającą album. Pięknie brzmi też kompozycja „Walk It Off”. W ogóle album rozwija się wspaniale, z każdą upływającą minutą staje się coraz ciekawszy, a jego druga część – tak mniej więcej od utworu numer 3 („Salvo”) to już prawdziwy majstersztyk. Wszystkie te złożone i rozbudowane struktury utworów nie nużą, nie mają też w sobie nic z niepotrzebnego zadęcia i sztampowości. One po prostu z urzekającą swobodą nawiązują w prostej linii do brzmień znanych z lat 70. Zespół gra w sposób piękny, z wyczuciem, wspaniale wpisując się w styl wyznaczony albumami „Foxtrot”, „The Yes Album”, „Going For The One”, czy „Wind And Wuthering”. Nawet okładka płyty ma w sobie coś z klimatu kopert winylowych płyt ze studia Hipgnosis. Spójrzcie obok i powiedzcie, czyż nie mam racji?
Podkreślmy jednak, że siła grupy Moth Vellum nie polega wcale na kopiowaniu swoich poprzedników. Jej muzyka nie jest kalką przenoszącą we współczesność sprawdzone wzorce i patenty. W brzmieniu tego kalifornijskiego zespołu można dostrzec i inne wpływy, które czynią jego produkcje w pewnym sensie oryginalnymi i niespotykanymi. Przynajmniej na tle przebogatej konstelacji rozlicznych współczesnych wykonawców progresywnych.
Na koniec powiem szczerze i z niekłamaną radością: uradowała mnie ta płyta. Już dawno nie słyszałem tak dobrze i ciekawie brzmiącego zespołu, który równie udanie wpisywałby się w tradycje symfonicznego rocka. Jestem pod sporym wrażeniem tego albumu. Dlatego z czystym sumieniem polecam go wszystkim, a przede wszystkim słuchaczom, którzy upodobali sobie dojrzałe i urzekające swą pełnokrwistą wyrazistością, klasyczne brzmienia symphonic rocka z lat 70.