Neal Morse wraz ze swoim dream-teamem wraca z nowym albumem studyjnym. Pierwszym „zwykłym” od czasów debiutu, po dwóch pękatych epickich concept-albumach, choć równie przeładowanym, bo trwającym grubo ponad półtorej godziny. Jeśli ktoś łudziłby się, że w zasięgu artystycznych ambicji kwintetu The Neal Morse Band była jakaś wolta, redukcja środków czy cokolwiek, co zwyczajnie można by nazwać odmianą, to zespół po raz kolejny wyprowadzi go z błędu – wystarczy zerknąć już na… tytuł otwierającego płytę na grania, by wiedzieć, co może się święcić – „Do It All Again”… Pozostaje pytanie – czy nadal chcemy tego słuchać?
Przyznam, że w moim przypadku jako odbiorcy konsekwencja Morse’a, zwłaszcza w tym „zespołowym” zestawieniu personalnym, nie uwiera, więc przeciwnie. I choć te z razu na raz bardzo solidne i udane twory równie dobrze można by zastąpić odsłuchem tego, co już otrzymywaliśmy wcześniej, to jednak muzyka ta cechuje się swoistym magnetyzmem, dzięki któremu „Innocence & Danger”, wzorem swoich poprzedniczek, potrafi szybko pozbawić pierwotnych obiekcji związanych z wałkowaniem wciąż tych samych, utartych schematów kompozycyjno-melodycznych. Co więcej, odbiór całości ułatwia fakt, że tym razem nie mamy do czynienia z dwugodzinną epopeją, w której gęsto wprowadzane lejtmotywy, parafrazy potrafiły nużyć. Album idzie swoim nurtem, z góry określonym, z wyselekcjonowanymi dwiema częściami.
Pierwszy krążek to nagrania krótsze, świetnie przebojowe, w których skrzy się od beatlesowskiego słońca, i rzeklibyśmy – tradycyjnie, od całej palety wpływów klasyków. Ba, nawet i znalazło się miejsce na progrockowy cover słynnego hymnu „Bridge Over Troubled Water” Simona i Garfunkela, niestety, w moim przekonaniu najbladziej wypadający na krążku, być może nazbyt pokombinowany. Da się wyczuć pewien spadek poziomu następujący z tokiem repertuaru pierwszej części, choć można to traktować ni mniej ni więcej, jak swoistą ciszę przed burzą; przed samym gęstym, które zespół zachował na krążek numer dwa.
W przypadku zespołów takich, jak The Neal Morse Band wydaje się, że pozbawienie planów płytowych założeń koncepcyjnych i nadanie albumowi „tradycyjnej” formy jest jednoznaczne z „koniecznością” zaproponowania w programie czegoś dłuższego. Muzycy, którzy pod względem form kompozycyjnych nigdy nie należeli do minimalistów, i tym razem wykorzystali przestrzeń tak artystyczną, jak i nagraniową, żeby dać upust wypadkowej swoich bujnych progrockowych wyobraźni. Tak zatem druga płyta w zestawie składa się jedynie z dwóch utworów. Dwudziestominutowy „Not Afraid, Pt 2” to suita przywołująca tym razem dość wyraźnie eksponowane wpływy Procol Harum. Następujący po niej „Beyond The Years” to manifestacja symfonicznego potencjału, tradycyjnych epickich aspiracji zamkniętych w półgodzinnej progresywnej perpetuum mobile. Pomysły sprawdzone, pomysły znajome, pomysły wielokrotnie wykorzystane…
No właśnie, powraca wciąż pytanie, czy faktycznie nadal chcemy tego słuchać? U Morse’a, jak to u Morse’a - nic nie jest nowością i sam ten fakt – również nowością nie jest, wszak o hermetyczności artystycznych poczynań przekonał on odbiorców już lata temu i konsekwentnie pozostaje wierny swoim założeniom, bez względu na to, jaki zespół ma u swojego boku. A, że muzyka, którą raczy z godną podziwu regularnością wciąż brzmi zawodowo, a przede wszystkim tradycyjnie obsypuje masą pięknych melodii, co ważne, o niezwykle pozytywnym zabarwieniu, to nie mam wątpliwości, że z każdą nową propozycją znajdzie całe mnóstwo odbiorców, którzy wciąż będą chcieli tego słuchać.