13 sierpnia br. nakładem firmy Kscope ukazała się niespodziewanie płyta tak piękna i urzekającą, że obcowanie z nią od pierwszych do ostatnich dzięków jest wręcz metafizyczną ucztą. To płyta, która mało co brakowało, mogłaby nigdy nie powstać …
Ten przepiękny album, wiąże się wręcz z nieprawdopodobną historią, jaka rozegrała się na przestrzeni ostatnich… 20 lat! Billy Reeves to znany i ceniony brytyjski piosenkarz i autor tekstów, który na przełomie wieków współpracował m.in. z Sophie Ellis-Bextor w zespole o nazwie Theaudience. Choć zaczynał w swoją karierę zawodową w zupełnie innej, nie związanej z muzyką branży. Pochodzący z miasta Staines położonego nieopodal zachodniego Londynu pracował przez kilka lat jako genealog spadkowy, odnajdując rodziny zmarłych, którzy pozostawili po sobie finansowe fortuny. Jego „przygoda” z muzyką zaczęła się na początku lat 90., kiedy związał się jako specjalista PR z wytwórnią Fire Records. Były to złote czasy dla brit popu, gdzie dosłownie każdy, kto miał potencjał, mógł odnieść sukces. Życie Billy’ego zmieniło się diametralnie 1 września 2001 roku. Tego feralnego dnia, jako promotor zespołu The Darkness, był świadkiem ich wczesnego koncertu w londyńskim klubie Water Rats. Występ okazał się dużym sukcesem, a wspaniały i miły dzień trwał w najlepsze. Wieczorem, jak by wrażeń było mało, reprezentacja Anglii w piłce nożnej, w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata w piłce nożnej w Korei i Japonii, pokonała i to spektakularnie, na Stadionie Olimpijskim w Monachium Niemcy aż 5-1 (klasyczny hat-trick Owena oraz gole Gerrarda i Heskeya). Po tak pełnym emocji dniu Billy wracał do domu wraz ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, Jamesem Gardinerem, który zaproponował, że odwiezie go do Staines swoim Morris Minorem. „Byliśmy na Hangar Hill w drodze do domu, a ja patrzyłem na samochód na światłach tuż przed nami, w pobliżu dużej wieży zegarowej. A potem już nic nie pamiętam, moja amnezja trwała ponad cztery miesiące” – wspomina Reeves. Okazało się, że zderzyli się z autem, które było ścigane przez policję, przy prędkości 99 mil na godzinę (prawie 160 km/h)! Ich samochód został tak spłaszczony, że obydwu pasażerów musiano wycinać specjalistycznym sprzętem. Dokładnie o 4:44 nad ranem zostali z niego uwolnieni i to tylko dzięki temu, że w pobliżu znajdowała się remiza strażacka. Reeves złamał niemal każdą kość w swoim ciele, jego ręka i noga zostały rozbite całkowicie na dwie części. Zespół pogotowia ratunkowego powiedział ich rodzinom, że nigdy nie widział ludzi w takim stanie po wypadku, w którym komukolwiek udało się przeżyć. W ciągu dwudziestu czterech godzin podano im po 40 litrów krwi. "Uratowano nam życie, uratowały się kończyny, przeszedłem sześć operacji – to w sumie czterdzieści pięć godzin na stole operacyjnym. Moje ramię ledwo się trzyma, ale jestem wdzięczny, że wciąż tam jest" – opowiada Reeves. W szpitalu Billy, jak by tego było mało, cierpiał na tzw. syndrom Sundowning, czyli grupę objawów, które dotykają osób cierpiących na demencję, połączoną z kombinacją skrajnego pobudzenia i agresji. Był leżącym koszmarem. Do tego stopnia, że ostrzegał pielęgniarki, kiedy zbliżały się te pełne agresji chwile. W pewnym momencie wszyscy zwrócili uwagę, że dosłownie kojąco na Reevesa działa wczesny utwór irlandzkiego zespołu Indie Microdisney, zatytułowany… "The Helicopter Of The Holy Ghost", który był dość często puszczany w szpitalnym systemie nagłośnienia.
Billy po długiej rekonwalescencji i próbach odzyskania pamięci, z czym zmaga się do dziś, opuścił branżę muzyczną i przekwalifikował się na producenta radiowego i telewizyjnego w Londynie. Powrót Gardinera do zdrowia trwał dłużej, ponieważ doznał on poważnego urazu głowy. Reeves wypłacił mu pensję z odszkodowania. Gardiner na szczęście nie poddawał się i odniósł pewien sukces jako artysta - wykorzystując swój uszkodzony wzrok do stworzenia nowych sposobów wizualizacji otaczającego go świata i środowiska.
W 2017 roku brat Reevesa, Simon, znalazł minidysk podczas sprzątania swojego starego mieszkania. Znajdował się on w pudełku z przedmiotami, które odzyskał z poszarpanego wraku samochodu. Były też tam zdjęcia z miejsca wypadku, których nigdy nie pozwolił zobaczyć bratu… Billy Reeves dojrzewał kolejne dwa lata, aby w końcu przesłuchać zawarty na nośniku materiał muzyczny. Kiedy w końcu tego dokonał, usłyszał piosenki, które sam napisał, ale których kompletnie nie pamiętał. Nie wiedział, o czym są teksty, co było ich inspiracją, dla kogo zostały napisane. Okazało się, że było to demo albumu grupy Yours, powstałej po rozpadzie Theaudience. "Najwyraźniej Yours grał koncerty" - wyjaśnia Reeves, - "a ja grałem na perkusji na tych koncertach, ale nie pamiętam tego". Słuchanie demo było dziwnym doświadczeniem dla Reevesa: „Pomyślałem, że niektóre z piosenek są całkiem niezłe, wręcz dość fantazyjne i postanowiłem zrobić z nich album".
Billy zwrócił się w tej sprawie do swojego przyjaciela Richarda Archera, wokalisty z zespołu Hard-Fi, który zgodził się zostać producentem całości przedsięwzięcia. Podczas procesu nagrywania Archer przearanżował materiał, dodał wiele instrumentów, w tym tak znaczący dla całej płyty fortepian. Usunął też wokal Billy’ego, zastępując go ostatecznie głosem Marka Morrissa z The Bluetones, oraz zaprosił do współpracy takich muzyków, jak Crayola Lectern (Lost Horizons/Departure Lounge) i Mark Peters (Engineers).
Tak oto narodził się projekt pod nazwą The Helicopter Of The Holy Ghost, którego powstanie i genezę nazwy Billy tłumaczy tak: „Nie jestem religijny, ale to tak jakby piosenki zostały stworzone przez ducha, ponieważ nie pamiętam nic z ich pisania. To denerwujące mieć amnezję dotyczącą tak dużej części mojego życia, ale przynajmniej zrobiłem z tych piosenek coś prawdziwego”.
Okładkę albumu, ostatecznie zatytułowanego „Afters”, zaprojektował drugi uczestnik tego tragicznego wypadku – James Gardiner. A jaka jest sama muzyka? Powiem, krótko: tak niezwykła i niesamowita, jak okoliczności jej powstania!
Już pierwszy, otwierający płytę, utwór „Slow Down” nadaje melancholijny ton, który przewija się przez cały album. Jego dramatyczne początkowe akordy stopniowo łączą się w marzycielskie, psychodeliczne, pejzaże dźwiękowe. Z narracją pełną niespełnionych obietnic, jest to piękny meandrujący lament, pokazujący wspaniały talent wokalny Marka Morrissa, z całą masą innych efektów akustycznych użytych w sposób tak emocjonalny, jakich dawno już nie słyszałem. A sam tekst jest niczym przestroga przed początkiem tej niewiarygodnej historii, jaka wydarzyła się podczas nocnej jazdy na drodze:
Slow down
You move too fast
Running ′round just like you got a rocket up your Khyber Pass
And you're not gonna be the king of the road
Oh no
Slow down
You drive too fast
You can′t see the little children behind parked cars that you pass
And you're not gonna be the star of my show
Oh no
'Cause dreams they corrode!
Which must come as quite a blow
Slow down
Slow down
Slow down
Slow down
Your career had taken off
But the qualities you′re born with lost
Slow down
Sometimes
Slow down
Slow down
Slow down
Slow down
And you′re not gonna be the star of my show
Oh no
'Cause dreams they explode!
Which must come as quite a blow
„Difficult Song” podąża za nawiedzoną wprost melodią i rozdzierającą serce historią żalu wyrażoną odpowiednim wokalem w cichych i aksamitnych tonach, który genialnie pasuje do nastroju tej niespełna trzyminutowej kompozycji.
Tymczasem najdłuższy na albumie utwór „Tony's Got A Car” ma wyraźnie psychodeliczne skłonności w stylu Beatlesów z końca lat 60., które usłyszymy mniej więcej w połowie utworu zanim melodia nie odpłynie w dal z przedłużonym refrenem prowadzonym przez fortepian. Ta dziewięciominutowa epopeja jest również wzmocniona przez talenty Smileya Barnarda (The Alarm) na perkusji, Dale’a Davisa (zespół Amy Winehouse) na basie i Gavina Lairda (Telstar Ponies) na 12-strunowcu.
Już na tym etapie obcowania z tą nieziemską muzyką staje się jasne, jak wielki wpływ na brzmienie i cały nastrój albumu miała Crayola Lectern. Improwizowane, delikatne nuty fortepianu, które są tak konsekwentnie nasycone psychodelicznymi skłonnościami i kapryśnym liryzmem, nawiązują do brzmienia Canterbury z początku lat 70.
I ten klimat z pewnością przewija się przez kolejną kompozycję „A Little Longer”, która jest kolejną prowadzoną przez fortepian rozpaczliwą opowieścią o tęsknocie i cierpliwości w zderzeniu, tym razem na szczęście tylko z… miłością.
Nieharmonijne i rozbrajające tony instrumentalnego „Hangar Lane Gyratory System 4.44am” dodają jeszcze większej tajemnicy temu najkrótszemu, niespełna trzyminutowemu utworowi. Ale znając przytoczoną powyżej historię i kojarząc ją z godziną w tytule, sami na swój sposób możemy rozwikłać zagadkę zaklętą w tych dźwiękach.
„I Will Never Hurt”, które oparte jest w początkowej fazie tylko na fortepianie, jeszcze bardziej wzmacnia poczucie samotności, mówiąc o separacji. Niesamowity efekt tego uczucia przychodzi w drugiej minucie kompozycji, a potęguje je niebywałe, wręcz żałobne brzmienie kornetu Alistaira Strachana. W końcowym etapie utwór ponownie wraca do fortepianowej aranżacji, by na końcu, przy akompaniamencie delikatnych strun, zgasnąć niczym dopalająca się świeca.
I will never hurt
Will never hurt
I will never hurt Anaesthetic for a heart
The metal wings that take you
Take you so far away
I will never hurt
Anaesthetic for a heart
I will naever hurt
What remains of a good heart
Those metal wings that take me
Take me under
Kiedy mając już nadzieję, że nastąpi zmiana klimatu na bardziej optymistyczny, pomylimy się kolejny raz, gdyż w „End Of Loneliness” poczujemy jakby to był wręcz koniec ostatniego rozdziału czyjegoś życia. Ale przecież znamy historię, przecież przy braku niespotykanego szczęścia, tak właśnie mogłoby być…
Nieco optymizmu pojawia się w przepięknym „You Too”. „Przeżyliśmy, puls jest wyczuwalny!” - zdaje się krzyczeć niesamowite, uderzające swoją siłą gitarowe solo w końcowej fazie utworu. Magia, a jednocześnie ciarki na ciele i łzy wyruszenia w oczach gwarantowane!
W wieńczącym płytę nagraniu „I Didn't” w końcu po tych wszystkich traumatycznych przejściach, dosłownie świeci słońce. To jak wymarzony szczęśliwy powrót do domu, do tych marzycielskich podmiejskich niebios, pośród kojącej przyrody. A wszystko to za sprawą aranżacyjno bogatych, niczym filmowych, dźwięków, które stanowią wręcz muzyczny gobelin.
„Afters” to dosłownie wskrzeszony po latach zaginiony wielki album! To kolekcja melancholijnych rozmyślań na temat życia i jego kruchości, idealna na długie wieczory, które niebawem przed nami. Ta płyta zdecydowanie zasługuje na wielokrotny odsłuch, wtedy odkryje przed nami swój prawdziwy zaklęty w nutach czar i prawdę o życiu.
Chciałoby się powiedzieć po jej przesłuchaniu i poznaniu tej niezwykłej historii: o to chodzi w losie, jeśli w niego wierzysz, to nic tak naprawdę nie ma znaczenia, ponieważ nie możesz wpłynąć na jego osąd, bez względu na to jak bardzo się starasz.
Nie tylko z tego względu uważam, że „Afters” to album fenomenalny, a dla mnie osobiście wręcz genialny. Muzycznie wytrwane ucho wyłapie tu elementy tego, co w brit popie jest najbardziej cenne: melodie. Ale w tym przypadku będą one ściśle zespolone z klasyką rocka. To jak ukryte w pudełku praliny nadziewane masą zawierającą przebojowość Travis, Keane, James i The Killers w połączniu ze szlachetną czekoladą o jakości Pink Floyd, Radiohead, Davida Sylviana, a także wspomnianych już samych Beatlesów.
Skorzystanie z usług Marka Morrissa (frontmana The Bluetones) zdaje się być natchnionym przebłyskiem geniuszu producenta Richarda Archera. Obok Billy’ego Reevesa na syntezatorze i Marka na wokalu te magiczne dźwięki tworzą: Crayola Lectern na fortepianie i Mark Peters na gitarze.
Gościnnie na albumie usłyszymy także Simona Raymonda (Cocteau Twins), Thomasa Andersona (Gazpacho), Dale’a Davisa (Amy Winehouse), Andy Lewisa (Paul Weller) oraz Smileya Bernarda (The Mock Turtles, The Alarm, Archive), Gavina Lairda (Telstar Ponies), a także Alistaira Strachana - geniusza gry na kornecie.
Kolokwialnym, ale jakże idealnie tutaj pasującym, staje się stwierdzenie, że życie pisze najciekawsze i najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Nigdy nie wiesz co spotka cię na prostej drodze, co kryje za się za zakrętem. Tak jak nigdy nie wiesz kiedy spotkasz swoją prawdziwą miłość… Czy idącą naprzeciwko ciebie po chodniku, a może właśnie schodzącą po schodach… Nie wiesz kompletnie nic i może to jest właśnie w życiu najpiękniejsze, że niczego nie możemy przewidzieć, być pewnym…
The Helicopter Of The Holy Ghost wydobywa z zapomnienia muzykę, o której dosłownie nikt nawet nie pamiętał i sprawia, że mruga ona do nas mocno pulsującym światłem, jakby chciała powiedzieć: podziękuj swoim szczęśliwym gwiazdom.
Mam taki swój jeden z ukochanych, dyżurnych filmów – „Życie ukryte w słowach” z fenomenalnymi kreacjami Sary Polley i Tima Robbinsa. Film, po którego oglądnięciu człowiek dosłownie nie może otrząsnąć się z tego, jak potrafią się ułożyć ludzkie losy. Album „Afters”, parafrazując tytuł przywołanego obrazu, to wręcz „życie ukryte w dźwiękach”, po których też ciężko dojść do siebie, jest tak piękny i ponadczasowy.
To mój osobisty kandydat do płyty roku, a może i kolejny album życia…? W końcu nikt nie wie co los jeszcze przyniesie…