Mostly Autumn - Graveyard Star

Olga Walkiewicz

Napisanie recenzji nowego krążka Mostly Autumn pt. „Graveyard Star” było dla mnie nie lada pokusą. Zawsze miałam świadomość ogromnego potencjału, jaki drzemie w tym zespole. Tak naprawdę, to Bryan Josh jest motorem napędowym, który maluje skrzydła „jesiennego motyla”, jakim jest Mostly Autumn. To określenie zawsze mi towarzyszyło. Od pierwszego albumu, który mnie niebywale poruszył. Spowodował, że popłynęłam z prądem rzeki w poszukiwaniu kolejnych płyt. Mostly Autumn to zespół, który z lekkością łuskoskrzydłego owada muska nas muzyką miękką niczym październikowa mgła. I stało się…

Mostly Autumn dojrzewał wraz ze swoją muzyką. Nabierał sił i sennej ulotności, z jaką karmił uszy słuchaczy swoim eterycznym brzmieniem. Jednocześnie zmieniał odcienie i klimat za sprawą rozległości muzycznych poszukiwań Bryana Josha. Od progresywnego rocka do muzyki nasączonej elementami folkowymi, jak biszkopt wonnym ponczem. Bogate instrumentarium dawało dodatkowe atrybuty tej muzyce okraszonej rytuałem subtelnego mistycyzmu. W trakcie swojej spontanicznej ewolucji zespół przechodził zmiany personalne, które wpłynęły na jego brzmienie. W wokalnej sztafecie, przejęła pałeczkę od Heather Findlay – Olivia Sparnenn, która już wcześniej występowała w chórkach na płycie „Glass Shadows” (2008). Główny wokal zaczął należeć już tylko do niej począwszy od albumu „Go Well Diamond Heart” z 2010 roku. Może nie ma tu diametralnej różnicy pomiędzy ich sposobem prowadzenia linii melodycznych, lecz barwa głosu i sposób interpretacji są inne. Inne nie oznacza jednak gorsze. Olivia stanowi bardzo silny filar na najnowszej płycie, co czuje się bardzo wyraźnie.

Album „Graveyard Star” rozpoczyna się utworem tytułowym, dwunastominutową barwną kompozycją, która pokazuje walory głosu wokalistki i niesamowite porozumienie w „dialogach” z Bryanem Joshem. Są jak szwajcarski zegarek, który doprowadzono do perfekcji. Głębia tego utworu jest spotęgowana grafitowym odcieniem wokalu Josha, podkreślonym klasyczną gitarą i szeptem skrzypiec. Doskonale jest pisać o tym, co nas rozpala do czerwoności, co przelewa ogień w żyły i powoduje burzę w kieliszku szampana. „The Plague Bell” rozpoczyna się deszczem, dzwonkiem i powolną opowieścią, która wprowadza nas w inny świat. To krótka kompozycja, zaledwie dwuminutowa. Ale jak efektowna. Po niej taneczny, utrzymany nieco w westernowych klimatach - „Skin Of Mankind”. Gitara przypomina nieco brzmienie The Shadows. Przełamuje to głos Olivii. Ta zmiana kierunku, w jakim podąża melodyka płyty, jest zaskakująca, lecz dzięki temu niepowtarzalna. Jeszcze większą niespodzianką jest nagranie „Shadows” z klasyczną gitarą rozwijającą swoje brzmienia w soczystości refrenu a’la Tom Petty. Dodaje to smaczku i elementu zaskoczenia. Taki torcik z rodzynkami, który bez uprzedzenia przynieśli sąsiedzi na imprezę rodzinną. Smakowity i miły. „The Harder That You Hurt” to głos Sparnenn wsparty klasykiem Josha. To całe bogactwo – nie potrzeba nic więcej. „Razor Blade” jest kolejnym przepięknym duetem Olivii i Bryana. Są dla siebie stworzeni. W tym pojedynku na głosy nie ma zwycięzców. Jest jedność spojona frazowaniem, linią ósemek i zgrabnie dobraną tonacją. Są jednym organizmem, który wibruje i unosi się w przestworza. „This Endless War” to ballada pełna nostalgii i dalekiego wołania poruszającego przestrzeń. Po drugiej zwrotce Olivia wślizguje się głosem o oktawę wyżej, co daje obłędny efekt. Piękno jej wokalu jest przejmujące. Sugestywność interpretacji podkreślana jest falą zmysłowości i kunsztem wykonania. Solówki gitarowe na końcu utworu wgniatają w fotel. „Spirit of Mankind” jest bolesny jak grzech pierworodny. Naznaczony huczącymi bębnami. „Back In These Arms” nasuwa silne floydowe skojarzenia, by po chwili przejść w taneczną motoryczność. Takie cudowne rozwinięcie wykończone gitarową jazdą i intrygującym wokalnym tandemem. Nie ma chwili, by muzycy czymś nie zaskakiwali. „Free To Fly” to trzyipółminutowa esencja koronkowej finezji na klawisze i sopran z pastelowym tłem orkiestracji. „The Diamond” jest drobiazgiem kunsztownym i pięknym. Na koniec czeka nas prawdziwa uczta. Najdłuższy utwór na płycie - „Turn Around Slowly”: majestatyczny, zmienny niczym kameleon, niezmiernie ciekawy. Jest podzielony na kilka części przechodzących w siebie niespodziewanie i gwałtownie niczym fala wdzierająca się w nadbrzeże. Chociaż początek tej kompozycji zwodzi nas swoją delikatnością… Chór. Lekkość wieczornej mgiełki. Po czym energiczne wejście wokalu i gitary Josha. Pojawia się on tutaj jeszcze w innych odsłonach. To jak sztuka podzielona na akty z finałem w wykonaniu Olivii Sparnenn.

Ach… piękna jest ta płyta. Kolejna, od której trudno będzie się oderwać. Choć wpierw trzeba ją pokochać – mocno i namiętnie. Potem można utonąć… Bez reszty i na zawsze.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!