W 1998 roku miałem poważny wypadek motocyklowy i, szczerze mówiąc, miałem sporo szczęścia, że przeżyłem. Kiedy wracałem do zdrowia, leżąc połamany w domu, otrzymałem paczkę od Erika Norlandera i to, co w niej znalazłem spowodowało, że moje wspomnienia z tamtego okresu są na zawsze powiązane z koncertowym DVD zespołu Rocket Scientists (na którym gościnnie wystąpiła Lana Lane), który grał na ekranie mojego telewizora, gdy przez długie tygodnie dochodziłem do siebie. Drugim koncertowym albumem, który znalazł się w tej samej przesyłce był „Live In Japan” Lany Lane. W zasadzie sytuacja była na tym krążku odwrotna: Lana Lane jako główna postać koncertu, a Rocket Scientists towarzyszył jej jako zespół wspierający. Od tamtej pory z zainteresowaniem śledzę jej karierę, a kiedy zauważyłem, że wydaje swój pierwszy od dziesięciu lat solowy album, byłem niesamowicie podekscytowany.
Zanim jeszcze włączyłem jej nową płytę, moją uwagę przykuła okładka, ponieważ motywy grafiki przeniosły moje wspomnienia do drugiego albumu Lany, „Curious Goods” z 1996 roku. Patrząc na listę zatrudnionych muzyków stało się dla mnie oczywiste, że to graficzne nawiązanie było celowym zabiegiem, ponieważ jej mąż Erik Norlander (instrumenty klawiszowe) od zawsze jest zaangażowany w jej karierę, jest też Mark McCrite (gitara, bas, chórki) oraz Don Schiff (N/S Stick), którzy grają z nią już od ponad 25 lat. Teraz dołączył do nich jeszcze perkusista Greg Ellis, gitarzysta Jeff Kollman oraz John Payne (ex-Asia), który pomaga w chórkach (co nie jest żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że on i Erik działają teraz razem w zespole Dukes Of The Orient).
Zawsze uważałem, że Lana jest jedną z najciekawszych wokalistek na scenie progresywnej, a na swoim nowym krążku przedstawia taki materiał, który naprawdę pozwala jej wyrazić siebie za pomocą dobrze przemyślanych dźwięków układających się w muzykę, która czasem jest prosta, innym razem skomplikowana, ale zawsze daje dobrą wypadkową pomiędzy AOR a prog rockiem. Najlepsza kompozycja pojawia się od razu na początku - „Remember Me”. Wszystko rozpoczyna się od dźwięków tradycyjnych organów, zanim zamieni się w prawdziwy pokaz ogromnych wokalnych umiejętności Lany. Zanim pojawił się refren, już byłem w siódmym niebie, ponieważ wychwyciłem w tym utworze liczne analogie do „Operation Roswell”, który prawdopodobnie zawsze będzie moim ulubionym utworem w jej dorobku. W dalszej części album nieco uspokaja się, a szkoda, jakby wszystkie kompozycje były utrzymane na takim poziomie mielibyśmy absolutny klasyk w naszych rękach. Ale i tak jest to wciąż niesamowicie mocne wydawnictwo pokazujące, że chociaż Lana milczała przez dziesięć lat, w ogóle nie straciła silnej motywacji. Mając takie możliwości wokalne, a w dodatku u swego boku Erika Norlandera oraz muzyków z Rocket Scentists, po raz kolejny pokazała się na albumie „Neptune Blue” z jak najlepszej strony.
Dla każdego, kto nigdy nie słyszał żadnej płyty Lany Lane, jest to świetny punkt wyjścia do poznania jej dorobku. „Neptune Blue” na pewno może się podobać. Miejmy nadzieję, że na następną jej płytę nie będziemy musieli czekać aż kolejnych dziesięć lat!
Tłumaczenie: Artur Chachlowski