Są płyty wielkie i wspaniałe, świetnie wyprodukowane, zaaranżowane z rozmachem, nagrane przez wieloosobowe zespoły, często z towarzyszeniem licznych muzyków-gości, za którymi stoi doskonale naoliwiona machina muzycznego marketingu.
Są też i takie, które pojawiają się po cichu, bez wielkiego rozgłosu, finansowane są za pomocą skromnych prywatnych środków samych wykonawców, którzy dla potrzeb minimalizowania kosztów sami zamieniają się w aranżerów, producentów, wydawców, PR-owców i dystrybutorów. Nie znaczy to wcale, że ich albumy są słabsze, niegodne uwagi lub też w jakikolwiek sposób gorsze od tych, za którymi stoją potężne mechanizmy promocyjne. Być może są skromniejsze i na pewno siłą rzeczy skazane są na niszowość. Często nie ukazują się nawet na fizycznym nośniku, a jedynie w formie cyfrowej. Ale dlatego „odkrycie” takich unikatów zawsze sprawia nam, recenzentom, podwójną radość.
I właśnie z taką płytą mamy do czynienia. Dwuosobowy zespół nazywa się Connection Theory. Tworzy je mieszkające w Wielkiej Brytanii małżeństwo Laura (wokal) i grający na gitarach, klawiszach fletach, saksofonach oraz programujący komputery Duncan Cooperowie. Rodzinne przedsięwzięcie. I ich płyta zatytułowana po prostu „Connection Theory”. Została opublikowana w internecie jesienią 2020 roku. To taki ‘album rodzinny’. Nagrany w domowych warunkach, zapewne w sypialni zamienionej na studio nagraniowe. A na nim pięć utworów. Wszystkie utrzymane w szeroko rozumianych ramach progresywnego rocka – od chwytliwego, ale w sposób nienachalny i, rzekłbym, nieoczywisty, openera (subtelny „All Walls No Doors” utrzymany jest w prawdziwie folkrockowym duchu), poprzez dwie instrumentalne kompozycje „In Two Minds” i „Rati Acutus” zanurzone w improwizacyjnym karmazynowo-camelowym stylu (zwracam uwagę na linie saksofonu w tej pierwszej, zaś w drugiej Duncan Cooper wycina na gitarach niczym sam młody mistrz Andy), aż po najdłuższe w tym zestawie, trwające ponad 10 minut, jazzrockowe nagranie „Drumlins And Dropstones” (brzmi ono jakby Karnataka zjednoczyła siły z Soft Machine) z następującą zaraz po nim zaśpiewaną a capella, z towarzyszeniem szumiących w tle morskich fal, repryzą „As The Earth Flows”.
Taka to płyta. Krótka, niepozorna, ledwie 30-minutowa, ale przy tym urokliwa i niezwykle wdzięczna przy bliższym poznaniu. Bliższa brzmieniom Canterbury niźli (neo)progresywnemu rockowi. Niby nic wielkiego, ale radość podczas słuchania przeogromna. Dlatego zawsze cieszą mnie takie albumy. Ten podoba mi się bardzo. Będzie mi niezmiernie miło, jeżeli ktoś po przeczytaniu tej recenzji zainteresuje się tym skromnym, ale przyjemnym w odbiorze wydawnictwem. Tym bardziej, że widzę iż małżeństwo Cooperów idzie do przodu i kilka miesięcy po omawianej przeze mnie płycie opublikowało (także cyfrowo) nowiutki utwór „In Silence” i podobno przymierza się do wydania w tym roku pełnowymiarowej płyty…