King Crimson - In The Court Of The Crimson King

Olga Walkiewicz

Moje życie zawsze było wypełnione sztuką w każdym wymiarze, nie tylko muzyką. Jako dziecko nie rozstawałam się z ołówkiem i kredkami. Zachwyt rzeźbą i malarstwem przechodził swoje kolejne etapy. Wpierw byli mistrzowie włoskiego renesansu, potem szkoła flamandzka. Zaczęłam wkraczać na coraz wyższe stopnie wtajemniczenia, by któregoś dnia odkryć ekspresjonizm i takich twórców, jak Wassily Kandinsky, Paul Klee i Edvard Munch. Ostatni z nich zrobił na mnie największe wrażenie. Jego obrazy były pełne gwałtownej treści, chęci wyrażenia siebie. Emanowały siłą i sensualnością. Wyraziste, jaskrawe barwy, ostro zarysowany kontur i płynna kreska potęgowały odczucia odbiorcy, kreowały świat, w którym można się było zanurzyć jak w oceanie. „Krzyk” Muncha śnił mi się po nocach i może dlatego okładka pierwszego albumu King Crimson, która tak bardzo skojarzyła mi się z tym dziełem, zadecydowała. Wtedy mogłam kupić tylko jednego „winyla” z wielu upragnionych. Wybór padł na „In The Court Of The Crimson King”. Szata graficzna jest tym, co przyciąga nasz wzrok, kusi, zastanawia i ekscytuje. Dzieło Barry’ego Godbera to symbol łączący w sobie uczucia przerażenia, lęku, szyderstwa emanujących z twarzy „schizofrenika”. Łączą się tu mimiczne akcenty strachu przed nieznanym światem pełnym bezsensownych konfliktów, nieprzewidywalnych zmian i chaosu z pogardą dla tych, którzy go tworzą. Smutek jest tu w symbiozie z gwałtowną ekspresją graniczącą z bólem.

Okładka od razu przypadła do gustu muzykom. Miała w sobie dużo ukrytych znaczeń, tajemniczości i poruszała wyobraźnię. Poza tym oddawała styl muzyki i przekaz liryczny, za który był odpowiedzialny Peter Sinfield. Postać na okładce to tytułowy „Schizoid Man”- człowiek XXI wieku: niespokojny, pełen sprzeczności, zmagający się z koszmarem własnego ego i światem, który kreuje. Album został nagrany na przełomie sierpnia i września w Wessex Sound Studios w Londynie, a wydany w październiku 1969 roku. Był to debiut płytowy King Crimson - pierwsze wydawnictwo fonograficzne, którym wyznaczyli nowe trendy, które stało się wzorcem dla innych zespołów. Jednocześnie stworzyli dzieło, którego sami nigdy nie zdołali „przeskoczyć”.

Pod koniec lat 60. nowatorskie podejście do muzyki rockowej nie było niczym zaskakującym. Każdy pojawiający się zespół przejawiał chęć zrewolucjonizowania świata nową formą i środkami ekspresji artystycznej. Muzyka była uniwersalnym językiem, w którym można było wyrazić myśli i filozoficzne podejście do świata. Była rodzajem transparentu i monolitem, który miał zmieniać nurt rwącej rzeki młodzieńczych poglądów. Stanowiła siłę napędową dla zbuntowanych zastępów młodych ludzi poszukujących odpowiedzi na pytanie o sens życia. Ten album miał być odpowiedzią na wiele pytań. Czy był on progresywny? Tak, bardziej niż się wydaje. To istny róg obfitości, przemian, złożonych harmonii i nieprzewidywalnego biegu muzycznych zdarzeń - pełnego zakrętów, zmian tempa, stylistyki i formy. Do tego muzycznego kolażu wkradło się mnóstwo elementów: od jazzu, przez psychodelię, rock symfoniczny, aż po awangardę. Taka jest właśnie ta płyta: niesamowita i pełna kontrastów, esencja estetyki końca lat 60. i wulkan rozżarzonych emocji.

Greg Lake, Robert Fripp, Ian McDonald i Michael Giles to czterej muszkieterowie, których interakcja dała piorunujący efekt w formie „In The Court Of The Crimson King”. Album otwiera jeden z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych utworów dla zespołu „21st Century Schizoid Man”. Kompozycja ta jest muzyczną negacją konfliktów, które doprowadzają świat do destrukcji, podkreśla ich bezsens i opętańczą siłę chaosu, jaki tworzy wojna, nieporozumienia i dezorientacja. Warstwa liryczna jest pełna paranoidalnego szeptu: „Paranoia’s poison door / 21st century man / Blood rack, barbed wire / Politicans’ funeral pyre / Innocents raped with napalm fire”… Początek miażdży słuchacza diabelskim, metalowym riffem. Saksofon i gitara elektryczna budują klimat pełen niepokoju. Drapieżny ton podkreśla zmodyfikowanie brzmienia instrumentów i głosu Grega Lake’a, który jest zamazany i szorstki. Zwrotka przekształca się w rozszalały ognistym rytmem fragment, w którym zawikłane, nieco filmowe wersy muzyczne toną w ekspresyjnym blasku saksofonu i sekcji rytmicznej. Robert Fripp zawsze podkreślał jak bardzo ceni umiejętności pozostałych muzyków, szczególnie Michaela Gilesa. „21st Century Man” jest jak uwolnienie z uwięzi oszalałych żywiołów, śpiew Lake’a przechodzi w chaos pełen improwizacji i fraz emanujących dysonansem i dzikością. I to jest siła tego utworu. Bestia wyzwolona z łańcucha ograniczeń woła obłąkanymi ustami – ustami wolności i wyzwolenia myśli. Czy to jest hymn – artystyczne motto końca lat 60.? Czy to kakofoniczny szept „dziecięcia wieku” przemielony przez piec Marshalla?...

„I Talk To The Wind” jest jak poranek po nocy pełnej zamętu. Spokój i miękkie, sączące się delikatne światło, rosa na trawie rozbłyska milionem barw, budzi się dzień skryty pod chmurami powiek. Finezyjne dźwięki oplecione głosem Grega Lake’a i flet, który jest jak głos natury budzącej się do życia. Wiatr pomiędzy nutami i jego wędrówka. Wiatr – poeta i szaleniec. Wiatr, który nic nie słyszy... „I’ve been here and I’ve been there… And I’ve been in between. I talk to the wind. My words are all carried away. I talk to the wind. The wind cannot hear...

„Epitaph” jest symbolem wszystkiego, co najpiękniejsze w muzyce. Mało jest arcydzieł o takiej potędze. Jest świątynią i modlitwą na ustach, raną w sercu i odpoczynkiem wojownika. Początek jest majestatyczny, pełen patosu. Znakomite brzmienie melotronu, spokojny śpiew Lake’a, wyciszone gitary, szemrząca perkusja – wszystko to w doskonałych proporcjach, wyważone i subtelne. W środkowej części doskonała partia fletu. Warstwa liryczna porusza problemy dręczące człowieka, jego niepewność, wewnętrzne rozdarcie, koszmary rodzące się w umyśle, konieczność życia w bagnie brutalnej codzienności. „When every man is torn apart with nightmares and with dreams. Will no one lay the laurel wreath, when silence drowns the screams...”

„Moonchild” jest kolejnym wyciszeniem. Wokal Grega Lake’a koi swoją delikatnością, migocące talerze, gitara w tle - to atrybuty tego utworu. Wyciszenie w trzeciej minucie daje wrażenie „dźwiękowych poszukiwań”, chwili zagubienia. To jak strojenie instrumentu, zabawa dźwiękami, prolog do tego co ma nastąpić.

Ostatni utwór to światłość - „The Court Of The Crimson King”. Otwarte drzwi piekła, a może siódmego nieba? Dla samego fletu, można podpisać cyrograf na duszę. Na dwie dusze. Lub nieskończoną ich ilość… Moja już stracona na zawsze. I podpisałam to własną krwią…. Bo „The Court Of The Crimson King” to dla mnie arcydzieło.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!