Bergen - miasto założone na styku Morza Norweskiego i Północnego przez Olafa III pod nazwą Bjorgvin, największy port Norwegii do połowy XIX wieku - miejsce gdzie historia splata się z teraźniejszością. Tu zadziwia wszystko - malownicze położenie pomiędzy dwoma najdłuższymi fiordami: Sognefjordem i Hardengerfjordem, nadbrzeże miasta zwane Bryggnen ze swoją unikalną architekturą, niepowtarzalny widok, jaki się roztacza ze wzgórza Floyen czy twierdza Bergenhus. To miasto królów stojące twardo na skale dziejów. To port, w którym nie ma miejsca dla ludzi o słabych charakterach i delikatnych dłoniach. Jednak pomimo surowego klimatu, jest to ostoja artystów. Coś jest w tym powietrzu. Gdyby się wsłuchać w szept wiatru, można by usłyszeć dźwięki „Peer Gynta” Edwarda Griega, muzykę niezliczonych świetnych grup rockowych… i utwór zespołu Major Parkinson, od którego wszystko się zaczęło - „Lover, Lower Me Down!”.
Wydany w 2017 roku „Blackbox”, czwarty album grupy Major Parkinson, pełen niepokoju i tajemnic zmysłowo budowanych za pomocą cudownych dźwięków, brzmień i harmonii, zaczarował mnie swoim niepowtarzalnym urokiem, światłem odbitym od tafli morza huczącego w szkatule fiordów i niepokornym pięknem rozpostartym niczym mgła na nadbrzeżu. Od chwili powstania do dziś zespół eksploruje różnorodne stylistycznie rejony sztuki, przemierza krainę Melpomeny zawijając do różnych portów. Bez wahania sięga po całe bogactwo, jakie niesie ze sobą muzyka w każdym wymiarze - od symfonicznego rozmachu, progresywnych wizji, po psychodeliczne obrazy czy doomową nostalgię. To mozaika nasyconych barw, sensualności i emocjonalnej ekstazy.
Początki zespołu sięgają 2003 roku. Powstali w Bergen jako kwartet. Wraz z upływem lat grupa rozrosła się do siedmiu osób. Nastąpiło dużo zmian personalnych. Z pierwszego składu pozostał do dzisiaj frontman i wokalista grupy, Jon Ivar Kollbotn. Towarzyszy mu sześcioro muzyków: Sondre Skollevoll (gitara, wokal), Oystein Bech-Eriksen (gitara), Lars Christian Bjorknes (instrumenty klawiszowe), Claudia Cox (skrzypce, wokal), Eivind Gammersvik (bas) i Sondre Veland (perkusja). To zespół Major Parkinson AD 2022. 7 października doczekamy się premiery jego piątego albumu studyjnego, który będzie nosić tytuł „Valesa – Chapter I: Velvet Prison”. A na nim znajdziemy siedemnaście nowych kompozycji podzielonych na dwa dyski oraz niesamowitą muzyczną podróż spajającą lata 80. z teraźniejszością, opowieść ukazującą obecny wygląd naszego świata jako efekt sytuacji ekonomiczno-społecznej, jaka miała miejsce w ubiegłym wieku. To pretekst do kreowania muzyki i tego, co rodzi ona w naszej wyobraźni. To dynamit, który ma w rozsadzić nasz spokój i wywołać pożar w twierdzy serca.
Kollbotn powiedział o nowej płycie tak: „Ten album przypomina jazdę kabrioletem po oceanicznym bulwarze przy upalnym psychodelicznym zachodzie słońca z chmurami w kształcie grzybów widniejącymi w oddali…”. Psychodeliczny zachód słońca i to, czego się boimy skumulowane na granicy horyzontu: nasze marzenia i lęki, istnienie zawieszone w delikatnej przędzy nieuchronności i przeznaczenia. Nasze życie - balansujące pomiędzy ryzykiem a standaryzacją, pomiędzy depresją a euforią, pomiędzy skrajnością światów, jakie sami tworzymy w naszych umysłach…
„Goodbye Blue Monday” to przedziwny początek - minutowe intro, fragment codzienności przechodzący w orkiestrową kakofonię przypominającą eksperymentalny „Number Nine” z „Białego Albumu” zespołu The Beatles. „Behind The Next Door” to utwór, którego przeogromna siła tkwi w nieziemskim wokalu osadzonym na równie bajecznym klawiszowym podłożu. Jest on mroczny i głęboki, by w refrenie wznieść się o oktawę w górę i wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Jon Ivar Kollbotn ma niesamowite możliwości wokalne. Potrafi modulować siłę swego głosu, oscylować pomiędzy chłodnym, niespokojnym szeptem, a potężnym, operowym barytonem.
Utwory, które promowały płytę na singlach nie zostały wybrane bez powodu. Są przebojowe w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa i mają ogromny potencjał, energię i prawdziwy blask. Szczególnie mój ulubiony „Saturday Night” krzesa ognie piekielne. To ekstaza neonowego pyłu i stroboskopowych świateł zamknięta w kropli szampana. Szaleństwo nocy w elektronicznej poświacie. Doskonały mariaż dwojga kontrastujących głosów. Drugi z singli, „Live Forever”, jest na płycie poprzedzony smakowitym, pianistycznym popisem, jakim jest instrumentalny temat „Ride In The Whirlwind”. Lars Christian Bjørknes potrafi oczarować swoją grą na fortepianie, potrafi wprowadzić nowy nastrój, zmienić gorączkę nocy w niewinność poranka. Ale to tylko chwila, po której zostajemy obezwładnieni magicznym utworem „Live Forever”. Jon Ivar Kollbotn znów pokazuje tutaj swoje doskonałe „wysokie rejestry”. W rzeczywistości trudno sklasyfikować jego głos, bo tutaj ma akurat klarowny tenor i godną podziwu skalę. Dodatkową wisienką na torcie jest wokal występującej gościnnie Linn Fokedal i dźwięk smyczków wpleciony misternie w elektroniczne tło, za co jest odpowiedzialna Claudia Cox. „Sadlands” to kolejny utwór, który, podobnie jak „Ride In The Whirlwind”, wybrzmiewa za szybko, zaledwie po minucie, zostawiając niedosyt i nutkę tęsknoty. Następujące zaraz po nim „Intermezzo” też nie rozpieszcza długością. To przepiękne, niczym kadr z filmu, dwie minuty elektronicznego przekazu obudowanego głębią bębnów.
Tego albumu trzeba słuchać każdym atomem ciała, zatopić się w nim i zjednać. Tu nie ma słabych kompozycji, co najwyżej… za krótkie. I jest ta słodka różnorodność. Kuszące zmysły kontrasty. Przedstawienie, w którym każda ze scen opowiada inną historię odmiennym językiem, a aktorzy zmieniają stroje i maski.
Przecież utwór „Jonah” to piękne linie wokalne i ciekawe chórki, klawiszowe pasaże i znakomity fundament budowany przez sekcję rytmiczną. Nie ma tu banału, sekwencje ludzkiego życia są przetłumaczone na alfabet dźwięków, melancholia miesza się z milczeniem, a śmiech ze łzami. „Irina Margarita” jest fantastyczną kompozycją, pełną emocji i smutku. Kollbotn lubi wycieczki do świata zagmatwanej psychiki człowieka, jego przeżyć odciśniętych na kanwie mijających zdarzeń i rzeczywistości. Jest malarzem dusz.
„The House” rozpoczyna się niczym fragment starego albumu Dead Can Dance. Tajemnica i opętanie, szalone rytmy i niepokorna melodia. Jest w tym kawałku coś, co przeraża i przywiązuje do siebie. Czy Major Parkinson może czymś jeszcze zaskoczyć? Mnogością pomysłów? Bez dwóch zdań tak. Przykładem tego niech będzie rytmiczny, nieco zakręcony utwór „The Room” czy nagranie „Posh-Apocalipse”, które jest pełne elektroniki, sampli i zaskakujących modyfikacji głosu.
Z kolei „Moma” to eskalacja szalonego tempa, teatralnego blichtru i punkrockowej stylizacji. „Lemon Symphony” brzmi zwariowanie niczym scena z kabaretu, w którym wszystko jest możliwe. „Fantasia Me Now!” wyśpiewana jest przez Kollbotna w duecie z Australijką Claudią Cox . Przemiły, nieco frywolny nastrój tego utworu, świetna orkiestracja i rewelacyjne głosy - to argumenty nie do odrzucenia. Zaś zakończenie albumu jest nastrojowe i wyciszone. Ostatnie nagranie na płycie to „Heroes” - delikatne, szepczące z pięknym motywem wyczarowanym na czarnych i białych klawiszach. Spokojne, jak zmierzch kładący na powiekach monety zmęczenia...
„Valesa Chapter I: Velvet Prison” to widowisko w siedemnastu aktach, teatr pełen niesamowitości i czarów. Ten spektakl trzeba poczuć, przeżyć, wchłonąć w głąb siebie. Bo ta muzyka to prawdziwa siła i wspaniała klasa. A już w wydaniu grupy Major Parkinson staje się prawdziwą potęgą. Na płycie „Valesa – Chapter I: Velvet Prison” kajdany ograniczeń zostały zrzucone, kurtyna śmiałości poszła w górę, a kompozycje zespołu Major Parkinson nabrały nowego celu i charakteryzują się prawdziwą inwencją. Niekoniecznie są teraz mniej zawiłe, ale na pewno zdecydowanie bardziej popowe.