Śledząc późne dokonania Porcupine Tree, zarówno te poprzedzające dekadę zawieszenia działalności, jak i najnowszy materiał opublikowany w tym roku, niełatwo zdać sobie sprawę z tego, jak istotnym elementem artystycznej ścieżki grupy była muzyka improwizowana. Spontaniczne jamy, owszem, wielokrotnie stanowiły punkt wyjścia dla zgrabnie wykoncypowanych później utworów, czego przykłady znajdują się nawet i na nowym albumie „Closure/Continuation”, był jednak w historii formacji taki czas, kiedy improwizacje same w sobie, jako żywy materiał, stanowiły element repertuaru zespołu.
Potencjał improwizacyjny Porcupine Tree jako kolektywu ujawnił się wkrótce po tym, jak jego skład się ukonstytuował. W połowie 1994 roku odbyła się sesja, która zaowocowała opublikowanym niedługo potem wydawnictwem „Moonloop EP”, kilka lat później całość tamtej improwizacji udostępniono jako czterdziestominutowy zapis pod tytułem „Transmition IV”. Przede wszystkim jednak znaczący wycinek sesji znalazł swoje miejsce jako część programu trzeciej płyty długogrającej „The Sky Moves Sideways”. Znakomity efekt, jaki przyniosło wspólne improwizowanie nowego zespołu, stanowił pobudkę do ponownego wykorzystania podobnej metody przy tworzeniu albumu numer cztery. Sesje, które miały miejsce w lipcu 1995 oraz w marcu 1996 roku tylko w niewielkim stopniu dały podwaliny pod nowe kompozycje ostatecznie umieszczone na „Signify” („Intermediate Jesus”) bądź z niej odrzucone („Cryogenics”, „The Sound Of No-One Listening”). Materiał jednak okazał się na tyle ciekawy, że już w 1998 roku opublikowano go po raz pierwszy jako winylowy album „Metanoia”, w latach późniejszych zaś doczekał się reedycji kompaktowych, uzupełnionych o repertuarowe braki z wersji wielkoformatowej.
„Metanoia” to ciekawe świadectwo rozkwitu Porcupine Tree jako zespołu w połowie lat 90., zaprezentowanego niejako w dwóch stadiach. Pierwszą połowę albumu stanowi materiał zarejestrowany w 1995 roku, krótko po wydaniu „The Sky Moves Sideways”. Kreowane spontanicznym zespołowym wysiłkiem muzyczne krajobrazy potrafią intrygować, wprawiać w psychodeliczny trans, a czuwająca nad wszystkim ręka Stevena Wilsona zgrabnie ukierunkowuje improwizacyjne poszukiwania grupy, nadając im specyficznego rytu – tu emanując spacerockiem („Mesmer I”), tam czerpiąc z Frippa („Mesmer II”), gdzie indziej tchnąc nawet dreampopowymi nastrojami spod znaku Dif Juz czy Robina Guthrie („Mesmer III/Coma Divine”).
O ile kurs improwizacji wyraźnie wytycza tam Wilson, o tyle nagrania zarejestrowane niecały rok później poniekąd chowają lidera za kolegami. Materiał, co ciekawe, zarejestrowany podobnie jak „Moonloop” bez udziału Richarda Barbieri, jest ekspozycją siły, jaka tkwiła w sekcji rytmicznej tamtej inkarnacji Porcupine Tree. Wilson, choć dwoi się i troi, czarując solówkami, spacerockowym riffowaniem, kreując psychodeliczne scenerie, to jednak duet Colin Edwin/Chris Maitland najmocniej przykuwa tu uwagę. Duet to znakomicie zgrany, swobodny styl bębnienia Maitlanda zręcznie odnajduje drogi z całym bogactwem pomysłowych basowych riffów Edwina. Półgodzinna improwizacja, choć w kontekście wykorzystanych środków znacznie bardziej homogeniczna od części pierwszej, wydaje się niewyczerpana, mogąca trwać jeszcze o wiele dłużej – tym samym niezwykle brutalnie i przyziemnie brzmi zamykający album zapis… rozmowy członków zespołu w mediolańskiej restauracji.
„Metanoia” to z oczywistych względów album w dorobku zespołu co najwyżej drugoplanowy, w pewnym sensie „tylko” dokumentalny, jednak jest on znakomitym, jeśli nie najlepszym świadectwem procesu powstawania muzyki Porcupine Tree w czysto zespołowym rozumieniu. Żaden inny album, jako całość, nie demonstruje tak dobitnie artystycznej chemii, jaka funkcjonowała w zespole na jakimkolwiek etapie jego działalności. To jednak muzyka niełatwa, z pewnością nie mogąca zaspokoić wymagań całości audytorium dokonań zespołu. Przy okazji jest to znakomite wspomnienie rangi wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju sekcji rytmicznej, dawno nieobecnego już w formacji Chrisa Maitlanda i niebywale charakterystycznie brzmiącego Colina Edwina, do którego braku w dawnym repertuarze Porcupine Tree z pewnością niełatwo będzie przywyknąć.