Wraz z wydaniem na początku 1995 roku trzeciego długogrającego albumu Porcupine Tree wyraźnie doprecyzowała się charakterystyka konkretnego, głównego odbiorcy muzyki zespołu. „The Sky Moves Sideways”, dzieło silnie przywołujące echa lat rozkwitu rocka progresywnego, rozkochało w sobie słuchacza ceniącego symfoniczną formułę posługiwania się środkami muzyki rockowej, miłośnika formy wielowątkowej suity, którą tak chętnie posługiwali się klasycy gatunku. Łatka „nowego Pink Floyd”, na którą Steven Wilson mimochodem pracował pod szyldem Porcupine Tree już od debiutanckiej płyty, wraz z premierą trzeciego krążka stała się celna bardziej niż kiedykolwiek, a cała sytuacja z perspektywy odbiorcy oczekującego renesansu muzyki kojarzonej choćby z „Wish You Were Here”, wydawała się być jak manna z nieba.
Spojrzenie na album z drugiej strony, okiem samego twórcy, okazało się być zdecydowanie bardziej krytyczne – mimo szacunku do materiału z czysto jakościowych przesłanek, „The Sky Moves Sideways” stanowi dla Wilsona wspomnienie artystycznego ślepego zaułku. Oto twórca, równie mocno zafascynowany progrockiem i postpunkiem, elektroniką i jazzem, musique concrète i synth-popem, wszelkie te inspiracje chętnie przemycający we własnej twórczości, nagle trafił do bardzo ściśle określonej stylistycznej szuflady i przybrał etykietę, która w zasadzie namaściła go kimś, kim nigdy nie chciał zostać - naśladowcą. Co istotne, stało się to w pewnym sensie na jego własne życzenie – wszak album w swojej genezie aż epatował progrockową ideą - pierwotnie zaplanowany był jako jedna, ponad pięćdziesięciominutowa suita.
Czysto techniczne problemy w początkach prac nad „The Sky Moves Sideways” również przyczyniły się do krytycznego stosunku Wilsona wobec własnego tworu. Granicząca z pedantyzmem pieczołowitość pracy nad niemal godzinnym kolosem zderzyła się z niełatwą technologiczną rzeczywistością. Operowanie na studyjnych taśmach ADAT, podatnych na wciąganie, wiązało się z wielokrotnym przycinaniem i montażem utrudniającym przesuwanie sekcji czy zmiany aranżacyjne. Frustrująca ze względów technicznych praca w pojedynkę doprowadziła tak do redukcji materiału, jak i do decyzji o skorzystaniu ze wsparcia instrumentalistów. Richard Barbieri i Colin Edwin, obecni już na fragmentach poprzedniej płyty oraz perkusista Chris Maitland, wspomagający dotąd na żywo No-Man, weszli w skład koncertującego line-upu Porcupine Tree, gdy Wilson zawiesił pracę nad następcą „Up The Downstair”. Stali się więc i naturalnym wyborem jeśli chodzi o ukończenie materiału, jaki miał się ostatecznie znaleźć na „The Sky Moves Sideways”.
Z pierwotnie założonej suity Wilson pozostawił trzydzieści pięć minut materiału, dzieląc go na dwoje i, wzorem „Shine On You Crazy Diamond”, konstruując swoistą klamrę dla całego albumu. I choć tak teraz, jak i w chwili opublikowania utwór ten mógł przywoływać dość oczywiste skojarzenia, progrockowe dokonania Pink Floyd stały się dlań jedynie pewnym punktem wyjścia, koncepcją konstrukcyjną, czasem bardziej, czasem mniej dosłowną. Według tej klasycznej idei zadziały się muzycznie rzeczy całkiem osobliwe i nietuzinkowe, w dużej mierze bardziej polegające na elektronice, miejscami bliższe nawet Tangerine Dream, jeśliby usilnie próbować punktować Wilsona w abecadle użytych wpływów.
Tytułowa suita, w swoim rdzeniu skonstruowana i nagrana w pojedynkę przez Wilsona, doczekała się dogrywek każdego z trzech nowych członków zespołu, choć Maitland nie zamienił automatu perkusyjnego, a jedynie zagrał na kongach. Zupełnie zarejestrowane solo pozostały najkrótsze nagrania wypełniające środek albumu. Orientalizujący w nastroju i melodyce „Dislocated Day”, tu oparty na samplowanej rytmice zaczerpniętej wprost z Milesa Davisa, miał już niebawem stać się koncertową atrakcją, znacznie bardziej przekonując w warunkach scenicznych i zespołowych. Świetnie za to sprawdził się utwór w perspektywie późniejszego repertuaru dla grupy w zasadzie sztandarowy - zwiewny, rozmarzony „The Moon Touches Your Shoulder”, zwieńczony swoistą gitarowo-samplową kakofonią.
Punkt kulminacyjny płyty zatytułowany „Moonloop” powstał na zupełnie innych zasadach niż reszta albumu. Pod nieobecność Richarda Barbieri, a wraz z perkusjonistą Rickiem Edwardsem, zespół wstąpił do studia, żeby zarejestrować improwizację, której wycinki pierwotnie ukazały się na singlu, ostatecznie dopełniając repertuar płyty długogrającej. Ten najwyżej ceniony przez Wilsona akcent „The Sky Moves Sideways” stanowi również jedno z najbardziej ekscytujących, hipnotyzujących nagrań w dorobku zespołu, w niezwykłej improwizacji łącząc spacerockowe scenerie z jazzującą rytmiką, by na koniec doprowadzić do rockowej erupcji zwieńczonej gwałtownym rozpadem, bliskim finałowi Karmazynowego „Sailor’s Tale”.
Sesja odbyła się w połowie 1994 roku, w czasie, gdy media eksponowały obrazki celebrujące ćwierćwiecze lądowania na Księżycu. Stąd też wziął się tytuł improwizacji, a urywki rozmów astronautów z bazą i telefon prezydenta Nixona do bohaterów Apollo 11 na etapie produkcji wpleciono w kompozycje będące efektem sesji. Obok czterdziestominutowego jamu „Moonloop” przyniosła ona również delikatną, senną piosenkę „Stars Die”, która dziwnym zrządzeniem nie trafiła na wersję europejską płyty, ale pojawiła się na edycji amerykańskiej.
W całości efektów tamtego studyjnego improwizowania Wilson upatrywał definicji ówczesnej artystycznej jakości Porcupine Tree, a progresywny, kompleksowy materiał traktował w pewnym sensie jako zło konieczne, które z uwagi na ogrom włożonej weń pracy niełatwo było porzucić. Optyka odbiorcy tak krytyczna już jednak być nie może – te powstałe w różnych sytuacjach i różnych warunkach personalnych, okazałe kompozycje potrafią fascynować w równy sposób. Co więcej, mimo dość różnych specyfik tych kolosów (wszak w suicie tytułowej improwizacja jedynie pomaga kompozycji, „Moonloop” zaś jako rasowy jam koniec końców został kompozycyjnie poskromiony), jak i mimo różnych metod kreowania materiału, album jako całość brzmi jednorodnie.
„The Sky Moves Sideways” jako dzieło inspirowane tym, co ponad naszymi głowami, sceną nieboskłonu i jej niezwykłych, osobliwych i pełnych uroku aktów, warto odbierać podobnie, dając się pochłonąć przestrzeni, ale i wytężając zmysły na detale. Warto rozsmakowywać się zmiennością firmamentu rozpostartego przez Porcupine Tree, ciesząc ucho niuansami, porozsiewanymi nań niczym odległe gwiazdy – bo czy to będą frazy kontrabasu imitujące ruch wioseł na jeziorze, czy szemrzące z oddali kobiece wokalizy, czy przemykający ukradkiem cytat z bondowskiego motywu przewodniego, wszystko to – oddajmy królowi co królewskie - w iście floydowski sposób zdobi tę znakomitą progresywną opowieść. Wilsonowska kontemplacja nieba, czy on sam podzielałby ten pogląd czy nie, dla masy odbiorców stała się albumem kultowym.