Pośród bogatego dorobku płytowego Porcupine Tree znajdują się pozycje, które bez większych wątpliwości określić można mianem punktów zwrotnych w rozwoju formacji. Pod wieloma względami kryteria dyskograficznego kamienia milowego w dyskografii grupy spełnia druga długogrająca płyta „Up The Downstair”, wydana w czerwcu 1993 roku.
Swoistym symbolem obrania konkretnego kierunku rozwoju zdaje się być obecność na albumie późniejszych stałych współpracowników Stevena Wilsona. Ten na razie jedynie gościnny i epizodyczny udział Richarda Barbieri, który obsługiwał syntezatory w legendarnym Japan, oraz basisty Colina Edwina, miał w efekcie stać się zalążkiem ukonstytuowania Porcupine Tree jako regularnego zespołu. I choć obie nowe postacie w jeżozwierzowym środowisku nadały specyficznej charakterystyki zaledwie pojedynczym utworom, w których się pojawiły (Edwin zagrał w „Always Never”, Barbieri w kompozycji tytułowej), to album jako całość zdradza już przepis na to, co w przyszłości będzie można określić jako estetykę Porcupine Tree.
Materiał przygotowany na drugi album zaczął uświadamiać szefowi Delerium Records Richardowi Allenowi, że Wilsona nie da się na dłuższą metę przetrzymać w psychodelicznej bańce, która definiowała spektrum zainteresowań wydawnictwa. Bajecznie nierzeczywisty świat „On The Sunday Of Life”, eklektyczny i piękny w swoim chaosie, okazał się być już zamkniętą kartą. „Up The Downstair”, pierwotnie zaplanowany jako podwójny album, mający zawierać również między innymi transowy „Voyage 34”, skończył jako longplay w klasycznej, ponad trzykwadransowej tradycji, co z pewnością ułatwiło osiągnięcie spójnego charakteru.
W wielu aspektach jest to materiał znacznie poważniejszy od nadrealnego, momentami iście groteskowego debiutu. Potrzeba wyzbycia się przez podążającego dalej Wilsona wcześniejszej nieskrępowanej artystycznej naiwności czy też pewien respekt dla własnych twórczych możliwości, poszły w parze ze świadomością formy. Owszem, swego rodzaju ciąg przyczynowo-skutkowy w muzycznym wątku debiutanckiej płyty dało się odczytać i zrozumieć, ale wynikał on raczej z inteligentnego zestawienia w danym układzie pewnych mniej lub bardziej abstrakcyjnych elementów. W przypadku „Up The Downstair” do dyspozycji były składowe znacznie dojrzalej przemyślane, dające się ułożyć w całość dużo bardziej uchwytną.
Tym razem Wilson docenił wartość, jaką zwłaszcza w tak zintegrowanym jako ciągłość albumie stanowią utwory instrumentalne. Co prawda, również i tu pojawiają się miniaturki pełniące rolę łączników, ale wzorem progrockowych klasyków specjalną rangę otrzymały pozbawione wokalu mini-suity, które tutaj stały się wręcz kulminacyjnymi momentami. To nowe podejście do proporcji instrumentalnego materiału musiało wiązać się z większą pewnością, której do tej pory Wilsonowi jako muzykowi brakowało. Znakomitym tego potwierdzeniem jest częstość i jakość gitarowych solówek, bo te, rozmieszczone w wielu miejscach, za każdym razem stanowią rzeczywistą ozdobę sekwencji, w której się znalazły.
Rzetelność kompozycyjna, melodyczna i wykonawcza, jak również inteligentna lecz mocno klasyczna konstrukcja płyty mogłyby jednak być wydmuszką, gdyby nie kryła się za nimi nieskrępowana twórcza wyobraźnia. Wilson znów równie chętnie sięgnął inspiracjami i w przeszłość, i do tego, co słyszał współcześnie. Ta pozornie niejednorodna fuzja wpływów dała efekt zaskakująco spójny. „Synesthesia” stworzona z inspiracji tak synth-popem, jak i funkiem frapuje transowością i niepokojącym nastrojem. „Not Beautiful Anymore”, oparty na gitarowym riffie (ale przy tym nie stroniący od ambientowych akcentów), zapowiada bardziej rockową dynamikę późniejszego repertuaru. Wspomniany tytułowy utwór budują zarówno echa krautrockowe, z Popol Vuh i Tangerine Dream na czele, jak i obserwacje ówczesnej młodej sceny elektronicznej, choćby Aphex Twina. Natomiast drugi instrumentalny gigant, jedenastominutowy „Burning Sky”, to zdecydowanie bardziej bezpośredni ukłon w stronę klasycznych progrockowych metod, bazujących zwłaszcza na pracy dynamiką.
Sposobem na budowanie określonego środowiska stylistycznego pod nazwą Porcupine Tree stały się na „Up The Downstair” tak echa różnorodnych inspiracji, jak i bogate, gotowe środki wyrazu, kiełkujące już na tym albumie. Wspomnijmy choćby po raz kolejny prężny, gitarowy riff „Not Beautiful Anymore”, nieśmiałe początki prób harmonii wokalnych („Synesthesia”) czy orientalizujące melodie „Burning Sky”, oraz to, na co również warto zwrócić uwagę w perspektywie całej dyskografii – swoisty topos zjawiskowej balladowej kody, który przewinie się przez większość podstawowych płyt studyjnych Porcupine Tree (jak również Stevena Wilsona solo), a tu egzekwuje się w absolutnie wyjątkowym „Fadeaway”.
Z tym niezwykle równym, bardzo udanym albumem przez lata Wilson miał pewien problem. O ile w przypadku debiutu niskobudżetowa produkcja bliska jakości lo-fi broniła się jako pewna stylizacja, o tyle w przypadku „Up The Downstair” działała na niekorzyść materiału i frasowała jego twórcę na tyle, że podjęta przezeń misja ulepszenia brzmienia trwała latami. Poza dynamiką i głębokością dźwięku Wilsona uwierały również amatorskie partie automatu perkusyjnego, które, będąc świadomymi acz prymitywnymi próbami naśladowania gry profesjonalnego perkusisty, nie spełniały jego oczekiwań. Z biegiem lat, z biegiem rozwoju technologii studyjnych udało się rozwiązać oba problemy, a dziś bardziej rozpowszechniona wydaje się być edycja płyty z żywą perkusją obsługiwaną przez Gavina Harrisona. Zmiany, które zostały dokonane na tym wydawałoby się skończonym dziele, w mocny sposób odarły materiał z pierwotnego, specyficznego uroku, jeszcze wyraźniej jednak klasyfikując album jako pierwsze w pewnym sensie zespołowe dzieło.
Teczka pełna niewykorzystanych pomysłów i taśm nie została w pełni opróżniona, ba, okrojenie albumu w pierwotnym założeniu podwójnego do trzech kwadransów świadczyło o tym, że Steven Wilson, pełen kiełkującej w głowie muzyki, gotowy był iść dalej. Mimo że o opublikowanym miesiąc wcześniej długogrającym debiucie No-Man było głośniej, cechujące „Up The Downstair” artystyczne okrzepnięcie, znalezienie osobistych środków wyrazu, jak również trafienie na właściwy trop w doborze współpracowników sprawiły, że to właśnie Porcupine Tree zaczął pomału stawać się priorytetową inicjatywą artystyczną Stevena Wilsona.