Aż chciałoby się górnolotnie rozpocząć rozważania na temat pierwszej płyty Porcupine Tree, opublikowanej w połowie 1992 roku, podkreślając, że tak właśnie wszystko się zaczęło, dokładnie trzydzieści lat temu. Album „On The Sunday Of Life”, kojarzony jako debiut Stevena Wilsona pod legendarnym dziś szyldem, w rzeczywistości stanowił wybór kompozycji zawartych na wcześniejszych, nieoficjalnych kasetowych wydawnictwach. Pierwszy „pełnoprawny” album Porcupine Tree to jednak nie tylko ekspozycja najciekawszych pomysłów młodego artysty, nie tylko esencja pracy twórczej skupionej w konwencji psychodelicznej, jaką niespełna dwudziestoletni Wilson podjął w drugiej połowie lat 80. „On The Sunday Of Life” to niezwykle frapujące dzieło, ze wszech miar enigmatyczne, zagadkowe, owiane aurą nierealności.
Pierwotna koncepcja projektu Porcupine Tree sięga połowy lat 80. i wspólnej muzycznej wizji Stevena Wilsona oraz Malcolma Stocksa. Wtedy to owi początkujący muzycy, zainspirowani pomysłami grupy XTC i jej kreacją The Dukes Of The Stratosphear, postanowili swoje wspólne fascynacje rockiem psychodelicznym potraktować jak najbardziej z przymrużeniem oka, fabrykując historię, faktografię i obsadę fikcyjnych, powiązanych ze sobą zespołów Incredible Expanding Mindfuck i The Porcupine Tree. Na udźwiękowienie tych fantazji czas miał nadejść, jak się okazało, kilka lat później, w momencie, gdy Wilson wraz Timem Bownessem stawiali już pierwsze kroki we wspólnym, tym razem najzupełniej poważnym muzycznym projekcie, znanym dzisiaj jako No-Man. Wówczas to rola Stocksa w hobbystycznym przedsięwzięciu stała się już bardziej symboliczna, a Wilson tworzył muzykę właściwie w pojedynkę, ku uciesze obojga. Cała grupa fikcyjnych muzyków, biorących rzekomy udział w tworzeniu materiału wypełniającego kasetowe publikacje, na potrzeby pierwszego longplaya skurczyła się do minimum, a sam lider oficjalnie przedstawił się swoim prawdziwym nazwiskiem we wkładce do „On The Sunday Of Life”.
Z tej w pełni amatorskiej i humorystycznej inicjatywy powstał pełnoprawny debiut przyszłej persony gatunku, choć zarówno stricte muzyczna zawartość albumu, jak i jego pozamuzyczna otoczka, utrzymały ów irracjonalny charakter. Pragnienie eksploracji psychodelicznych fanaberii spod znaku „Ummagumma” nadało ton wypełniającym album kompozycjom, choć Wilson wylądował najdalej jak tylko mógł od sposobu muzycznego myślenia w stylu retro. Transowe, narkotyczne środki wyrazu definiujące popularny w drugiej połowie lat 60. nurt zderzyły się tu z myśleniem nowoczesnym, nie stroniącym od automatów perkusyjnych, modnego samplingu czy wciąż żywych osiągnięć nowej fali. Cała paleta fonicznych eksperymentów z gitarami, syntezatorami oraz głosem, przyspieszanym i spowalnianym tak w śpiewie jak i w deklamacji, koresponduje w całkiem szalony acz przekonywujący sposób z post-punkowym pulsem, synth-popowymi zakusami, wlewającymi się wielokrotnie tu i ówdzie ambientowymi plamami czy echami folku przemycanymi w partiach fletu i akcentach akustycznej gitary.
Eklektyzm pełną gębą, chciałoby się rzec, sam Wilson zresztą podkreślał we wczesnych wywiadach wagę i świadomość tworzenia tak niejednorodnego konglomeratu. Co ciekawe i znamienne, spośród tego szalonego gąszczu dźwięków i pomysłów na ich okiełznanie, nieśmiało przebija się progresywna metoda, która określi kierunek zespołu na kilka najbliższych płyt, a nawet, mniej lub bardziej słusznie, na zawsze wrzuci Porcupine Tree do progrockowej szuflady. To właśnie najdłuższe na płycie nagrania, ponad dziesięciominutowe „It Will Rain For A Million Years”, a zwłaszcza gigantyczny klasyk w dorobku grupy, „Radioactive Toy”, można potraktować jako zapowiedź estetyki, jaką zupełnie poważny już muzyczny projekt, a potem zespół, miał przyjąć niebawem.
Nastrój sennych fantazji, podświadomych fantasmagorii, wykreowany za pomocą muzyki znakomicie dopełnia warstwa liryczna płyty. Większość kompozycji śpiewanych na albumie opatrzono tekstami Alana Duffy’ego - tekściarza, który obdarzył Wilsona surrealistyczną poezją jeszcze na kilka lat zanim ten napisał do niej muzykę. Dziwaczne historie i fantastyczne postaci rodem z „Alicji w Krainie Czarów” przewijające się w tekstach, równie mocno jak muzyka potrafią przywołać ducha wczesnego Pink Floyd, wizji Syda Barretta czy generalnie brytyjskiego ruchu psychodelicznego. Całości niezwykłego charakteru „On The Sunday Of Life” dopełnia zaś okładka płyty. Kompilacja zdjęcia z lat 30. XX wieku, przedstawiającego kobietę skaczącą do basenu oraz widoku miasteczka o zachodzie słońca, stanowi doskonałe wprowadzenie do przedziwnego uniwersum wczesnego Porcupine Tree, w czym zresztą doskonale wtórują jej baśniowe ryciny z rozkładówki.
„On The Sunday Of Life”, oficjalny debiut Porcupine Tree, choć w swoich momentach zwiastuje późniejszy stylistyczny rozwój zespołu, jako całość jest raczej znakiem swojego czasu, świadectwem interesującej genezy grupy. Nie umniejsza to jednak jego wartości - to płyta jedyna w swoim rodzaju, dzieło ogromnie eklektyczne, ale ów eklektyzm traktujące jako metodę surrealistycznej ekspresji. Choć tak silnie nawiązuje do klasycznych produkcji powstałych w stanach wykrzywionej percepcji, stworzone zostało całkiem rozmyślnie i z dystansem; przez artystę nieopierzonego, ale już wyraźnie świadomego, osłuchanego i otwartego. Szkoda, że dziś płyta wydaje się być przez wielu pamiętana jedynie dzięki „Radioactive Toy”, z drugiej jednak strony elitarność „On The Sunday Of Life” na tle całego bogactwa repertuaru Porcupine Tree sprawia, że jej odrealniony, zagadkowy koloryt jest tym silniejszy, tym trudniejszy do upowszednienia i odczarowania.