Niedawno pisaliśmy na naszym portalu o najnowszym solowym albumie duńskiego multiinstrumentalisty Robina Taylora. Zadziwiająca jest częstotliwość, z jaką wydaje on swoje kolejne dzieła. Jeszcze bardziej zadziwia fakt, że na każdej z płyt z jego udziałem znajduje się tyle wspaniałej muzyki.
Bo wyłącznie w samych superlatywach mogę pisać o albumie firmowanym jako Art Cinema. Kilka miesięcy temu informowaliśmy na łamach MLWZ.PL, że pod tym szyldem narodziła się nowa supergrupa, a prym wiodą w niej właśnie Robin Taylor oraz gitarzysta znany z formacji King Diamond i Mercyful Fate, Michael Denner. Obaj panowie współpracowali już ze sobą na wydanym niedawno albumie „Soundwall”. Teraz zaprosili do współpracy szersze grono artystów i stworzyli zespół, który debiutuje niniejszą płytą. Na gitarze basowej gra Fleming Muus Tranberg, na perkusji Bjarne T. Holm, na skrzypcach Pierre Tassone, a na gitarach Jon Hemmersam. Jego partie umieszczone są w lewym kanale, zaś solówki Michaela Dennera w prawym. Co jednak najciekawsze i najważniejsze, to w grupie Art Cinema śpiewają dwie panie: Louise Nipper (przeważnie chórki) oraz Jytte Lindberg (główne ścieżki wokalne). Tak, nie ma tu błędu. Znany z dotychczasowej fascynacji instrumentalną jazz rockową stylistyką Robin Taylor wpuścił w swój nowy projekt wokale i nadał im prawdziwie prominentną rolę. Mało tego, zdecydowanie ograniczył ilość typowo jazzowych elementów w swojej muzyce (ich pozostałościami są dość częste, a przy tym nad wyraz efektowne saksofonowe solówki. Utrzymane są one jednak w racjonalnych proporcjach i są raczej ciekawymi ozdobnikami, jakie na przykład pamiętamy z produkcji Supertramp i Pink Floyd, niźli odgrywającymi wiodącą rolę partiami, jak było to w niektórych dotychczasowych projektach Robina Taylora) i nadał jej ewidentnego rockowego, rzekłbym raczej: art rockowego, charakteru. I muszę stwierdzić, że ten pomysł wypalił. Zaskoczył, zadziwił, oczarował.
Nie dość, że widząc wśród wykonawców i kompozytorów (choć większość utworów podpisana jest przez bliżej nieznany mi duet kompozytorski P.L.Hansen – J.Harrits) nazwisko Robina Taylora, nie takiej muzyki spodziewałem się po Art Cinema, to brzmi ona niczym najlepsze współczesne produkcje spod znaku progresywnego rocka. Jytte Lindberg obdarzona jest mocnym i ciepłym głosem, którym naprawdę czaruje w każdym z siedmiu zamieszczonych na płycie utworów. Wszystkie są one są bardzo klimatyczne klimatyczne, oparte na nastrojowych dźwiękach fortepianu i syntezatorów, upiększane niebanalnymi partiami saksofonu i tylko od czasu do czasu podrywają się do dynamicznego lotu za sprawą bliźniaczych gitarowych solówek (przypominam: Denner – kanał prawy, Hemmersam – kanał lewy). Urokliwa to muzyka, której dźwięki zapisane są w stosunkowo krótkie utwory (żaden z nich nie przekracza 7-minutowych rozmiarów), które zachwycają i wpadają w ucho już od pierwszego przesłuchania. Z całego serca zachęcam do zapoznania się z tym albumem. Zaręczam, że czeka na nim mnóstwo pozytywnych niespodzianek. Takie kompozycje jak „Last Day Of Summer”, „White Frozen”, czy „Crimson Night” zaskakują swoją przystępnością, finezją wykonania, a przede wszystkim oryginalnością. Gdybym chciał porównać produkcje tego zespołu do któregokolwiek z innych wykonawców, to miałbym z tym nie lada problem. Po prostu Art Cinema brzmi jak… Art Cinema. Może tu i ówdzie swój cień pozostawiają brzmienia a’la ELP (klawisze), może gdzieniegdzie odzywają się echa Supertramp (saksofon), może wokal Jytte odrobinę przypomina Melisę Blair-Rodler z Leger de Main, ale wszystko to tylko szczątkowe tropy. Proszę mi uwierzyć, że Art Cinema na swoim debiucie zaprezentował się jako dojrzały, oryginalny i pełen świetnych muzycznych pomysłów, projekt. Słychać na tej płycie prawdziwą swobodę wykonawczą, radość grania i niesamowity polot kompozytorski. W krótkich utworach zespół pomieścił mnóstwo magicznych dźwięków. A sam album – też stosunkowo krotki, bo trwa zaledwie 35 minut – to jedna z najprzyjemniejszych płytowych niespodzianek, które trafiły mi w ręce w 2008 roku.
I pomyślałby ktoś, że głównym motorem tego przedsięwzięcia jest specjalizujący się w jazz rockowych produkcjach Robin Taylor. Nie ukrywam, że swoimi wydanymi na przestrzeni minionego roku płytami - czy to solowymi, czy firmowanymi jako Taylor’s Universe, czy jak teraz: Art Cinema - zyskał sobie w moich oczach miano cichego faworyta, któremu kibicuję coraz goręcej i z niecierpliwością czekam na każde kolejne sygnowane przez niego dzieło.
To idealna płyta na jesienną porę. Zamiast odkurzać półkę z albumami White Willow, Paatos, czy Anekdoten warto w tym roku posłuchać Art Cinema.
PS. Myślę, ze doskonała passa Robina Taylora to dobra okazja, by Czytelnikom MLWZ przybliżyć jego sylwetkę. Urodził się w 1956 roku w Kopenhadze, nie uczęszczał do żadnych szkół muzycznych, jest samoukiem potrafiącym grać właściwie na wszystkich rockowych instrumentach. Rozpoczął od gitary basowej, na której grał w latach 70-tych w rozlicznych duńskich zespołach rockowych. Ze swoją muzyką zadebiutował w radiu w 1978 roku, po czym nadszedł okres fascynacji elektroniką i eksperymentów z sekwencerami. Swój pierwszy solowy album wydał w 1991 roku, po czym wraz z Madsem Hansenem (dr) i Janem Marsfeledem (k) sformował zespół Taylor’s Free Universe, którego w 2000 roku przemianował na Taylor’s Universe. Do dzisiaj współpracuje w nim najczęściej z Rasmusem Grosellem (dr), Karstenem Vogelem (sax) i szeregiem innych nietuzinkowych artystów.