Taylor, Robin - Isle Of Black

Artur Chachlowski

ImageRobina Taylora znamy z prezentowanych na łamach MLWZ albumów “Terra Nova” oraz “Soundwall” firmowanych jako Taylor’s Universe. Ten niesamowicie wszechstronny duński muzyk (gra na swoich płytach praktycznie na wszystkich instrumentach za wyjątkiem perkusji i saksofonów) regularnie raczy swoich sympatyków nowymi albumami, wydawanymi to ze swoim zespołem, to pod własnym imieniem i nazwiskiem. Jak się okazuje „Isle Of Black” jest już 11. (!!!) solowym wydawnictwem tego artysty. Płyta powstała w ubiegłym roku, ale dopiero pod koniec maja 2008 ujrzała światło dzienne dzięki wytwórni Transubstans Records. O ile dobrze pamiętam, jest to już trzeci krążek Taylora, który w trakcie ostatnich 10 miesięcy recenzujemy na MLWZ.PL. Fakt ten powinien cieszyć fanów jego twórczości, gdyż ta ogromna płodność artystyczna w ogóle nie odbija się negatywnie na jakości muzyki. Niewątpliwą zaletą poszczególnych albumów Taylora jest ich stosunkowo krótki czas trwania. Czyni to kolejne płyty tego artysty wydawnictwami łatwostrawnymi, nienużącymi, wręcz pozostawiającymi pozytywne uczucie niedosytu po zakończeniu ich słuchania.

Album „Isle Of Black” trwa niewiele ponad pół godziny. Wprawdzie na krążku, w formie bonusu, dołożone jest dodatkowe, trwające 11 minut nagranie pt. „Izmit”, ale ze względu na swój minimalistyczno-eksperymentatorski charakter niewiele wnosi ono do obrazu całości. A całość, jak to zazwyczaj bywa w przypadku twórczości Robina Taylora, głęboko osadzona jest w dobrej tradycji instrumentalnego jazz rocka. Lub, by być bardziej precyzyjnym, progresywnego jazz rocka. Jak zawsze w przypadku Taylora mamy do czynienia z bardzo przystępną w odbiorze odmianą tego gatunku. Właściwie tylko utwór „Swingers”, który jako jedyny posiada zdecydowanie, nomen omen, swingujący posmak, ewidentnie wyróżnia się na tle innych swoimi jazzowymi inklinacjami. W pozostałych utworach mamy zdecydowanie więcej odniesień do rockowych korzeni naszego bohatera. Najlepiej słychać to w „Mind Archaeology”, gdzie wyraźnie pobrzmiewiają karmazynowe i pinkfloydowskie echa. Bardzo przyjemnie prezentuje się też utwór „Johannesburg”, który jest piękną instrumentalną balladą z ciekawymi partiami klawiszy i fajnym tematem przewodnim granym na gitarze. Świetny jest też utwór tytułowy. Swoim brzmieniem (Hammond!) nawiązuje on do tradycji dobrego harda rocka. Robin Taylor nie rezygnuje też na swojej nowej płycie z elektroniki. Najbardziej wyeksponowana jest ona w rozpoczynającym płytę nagraniu „Confession”. Co ciekawe słyszymy w nim przepuszczony przez vocoder motoryczny głos Louise Nipper. To pani, która od lat współpracuje z naszym bohaterem jako... inżynier dźwięku. Ten ciekawy „wokalny” zabieg niewątpliwie nadaje dodatkowego „smaczku” muzyce Taylora i w tym konkretnym przypadku (utworu „Confession”) nieomal wydaje się, że słyszymy tytułową spowiedź jakiegoś komputera przemawiającego ludzkim głosem.

Obok Louise Nipper na płycie „Isle Of Black” Taylorowi towarzyszą jego stali współpracownicy: Rasmus Grosell (dr) i Karsten Vogel (sax). Już nie wiem który raz udało im się doskonale oddać istotę autorskiego pomysłu Robina Taylora na jego muzykę; zagrali razem tak, że płyta „Isle Of Black”, łącząc w sobie kontrastujące ze sobą klimaty (progresywny rock, jazz, elektronika, hard rock), pokonuje z pozoru trudne do przełamania bariery i nagrali album, którego słucha się niczym cudownego soundtracku do jakiegoś nienakręconego filmu.

Bardzo miła i melodyjna to płyta. Chwilami wręcz porywająca. Polecam nie tylko jazz rockowym ortodoksom.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!