Drinking Club, The - ...really?!?

Artur Chachlowski

Kliknęło od samego poczatku. Ale i punktów zahaczenia było całkiem sporo… Okładka, która przykuwa uwagę: grafika z dryfującym trampkiem na wzburzonych falach jakiegoś miejskiego kanału. No i ta wywołująca uśmiech na twarzy nazwa zespołu: The Drinking Club! Od razu poczułem, że nie sposób przejść wobec takiej płyty obojętnie. Mało tego, w materiałach informacyjnych przeczytałem, że zespół tworzy trzech muzyków: jeden mieszka w South Gloucestershire, drugi w Londynie, a trzeci w… Australii. I nigdy się wspólnie nie spotkali, pracowali zdalnie wymieniając się plikami, a ich podstawowym środkiem komunikacji do dziś pozostaje poczta elektroniczna. Niezłe z nich oryginały, prawda? A gdy jeszcze po wsunięciu srebrnego krążka do odtwarzacza do moich uszu dotarła tak dobra muzyka, poczułem się wniebowzięty. „…really?!?”. Tak. Naprawdę!!!

Przedziwna jest geneza tego zespołu. Pomysł narodził się w głowie Petera Hewitta – człowieka wielu talentów. Jest on muzykiem, filmowcem i naukowcem, który wychował się w angielskim Derby, ale obecnie mieszka w South Gloucestershire, po latach spędzonych w Bournemouth, Hong Kongu i w Londynie. Progresywną scenę poznał dzięki Euanowi Lowsonowi, byłemu wokaliście grupy Pallas (to on śpiewał na legendarnej płycie „Sentinel”), któremu pomagał w zespole ERG (Lowson działał w nim po opuszczeniu szeregów grupy Pallas). Równolegle uczył się rzemiosła dźwiękowego jako stażysta w studiu Lodge w Suffolk pod okiem muzyków grających w formacji The Enid, Roberta Johna Godfreya i Stephena Stewarta, uczestnicząc także w sesjach nagraniowych ich zespołu. Potem przeprowadził się do Londynu i został członkiem-założycielem formacji Nashville Uprising (niektórzy pisali, że to zespół grający „country punka”), w której grał z przerwami przez ponad 20 lat.

W taki sposób upłynęło trochę czasu, aż nadszedł covidowy lockdown, w trakcie którego Peter postanowił powrócić do szkiców utworów, które powstały jeszcze w czasach grupy ERG. Z powodu notorycznego braku czasu regularnie porzucał je, by koncentrować się na innych, bardziej intratnych muzycznych przedsięwzięciach.

W lockdownie Peter powrócił jedank do starego materiału i poprzez facebookową stronę poświęconą brytyjskiemu prog rockowi ogłosił, że poszukuje wokalisty „rozumiejącego ducha gatunku i doceniającego dorobek takich wokalistów, jak Peter Nicholls, Geoff Mann i ich rówieśników z czasów nowej fali brytyjskiego progresywnego rocka z połowy lat 80.”. Okazało się, że znalazł się ktoś, kto przeczytał post Petera i postanowił zareagować. Był to Australijczyk Kevin Borras, zdeklarowany wielki fan IQ, Twelfth Night, Marillion i wczesnego Genesis. I tak oto, po wymienieniu się plikami, udało się im zrealizować trzy cyfrowe EP-ki pod wspólnym tytułem „The Flight Of The Carthorse”. Wyszło nieźle i, zważywszy na fakt, że Peter to człowiek, który zagrał na wszystkich instrumentach i zawsze uważał, że jego wokal jest po prostu tandetny, a z kolei Kevin, który śpiewa świetnie, ale nie umie grać na żadnym instrumencie, wszystko potoczyło się w sposób najlepszy z możliwych.

Od trzech EP-ek, które ukazały się w latach 2021-2022, już tylko mały krok do pełnowymiarowego debiutu płytowego. Do pracy dokooptowano mieszkającego w Londynie gitarzystę Tony Flinta i tak oto na początku marca br. światło dzienne ujrzała debiutancka płyta zatytułowana „…really?!” wydana w kartonowym rozkładanym digipaku z przyciągającą wzrok okładką, o której wspomniałem na wstępie.

A co usłyszymy, gdy z opakowania wyciągniemy już srebrny dysk i wsuniemy go do szuflady odtwarzacza CD? Myślę, że bez cienia przesady można stwierdzić, iż muzyka The Drinking Club idealnie wpisuje się w najlepsze kanony brytyjskiego rocka neoprogresywnego. W sumie niedaleko jej do produkcji spod znaku grup It Bites, Kino czy wczesnego Pallas. I to zarówno w bardzo epicko brzmiących utworach (jak umieszczony na początku płyty świetny „Etenity (In An Empire Of Snow”) / What We’re Made Of”), jak i kameralnych, akustycznie zaaranżowanych tematach (fantastyczna partia wiolonczeli w wykonaniu Vanessy Townsend w „Ticking Clock”). Gdzieniegdzie pojawiają się bardziej formalnie rozbudowane struktury (blisko dwunastominutowa kompozycja „Light Years”), raz po raz pobrzmiewają echa wczesnego Marillionu, jak w rozgadanym, pełnym mówionych partii „But For The Waves”… To płyta, która praktycznie nie ma słabego punktu. No bo trudno nie zachwycić się dwoma bliźniaczymi nagraniami, choć porozrzucanymi w różnych miejscach albumu: „A Song Of Life” (zwracam uwagę na quasi-rapującą frazę wokalną oraz fantastyczną, nieomal beatlesowską partię trąbki skrzydłówki (Dave Boa), która zresztą pojawia się jeszcze w kilku innych miejscach na płycie, m.in. odgrywa bardzo ważną rolę w budowaniu klimatu najdłuższej na płycie kompozycji „Light Years”) i pełnej rozmachu kompozycji „A Song Of Death” (znowu dęciaki robią to swoją robotę! – palce lizać!!!) czy nie być pod autentycznym wrażeniem wybranego singla utworu „Zero Sum Game”.

Na końcu tego ostatniego słyszymy wiadomość głosową, przy pomocy której przyjaciel zespołu, David Bonn odgrywa rolę niezadowolonego członka całkowicie fikcyjnego zespołu rockowego, który utyskuje nad wydaniem fikcyjnego retrospekcyjnego boxu. Sporo piosenek na „…really?!?” zawiera teksty mówione, pojawiające się niejako spoza głównego kadru. To ciekawy zabieg artystyczny, który w tym przypadku sprawdza się znakomicie. I tak, w „But For The Waves” aktorzy John Hill i Mark McGowan, wcielają się role gospodarza talk-show oraz jego gościa, którzy dyskutują na temat polityki migracyjnej rządu Wielkiej Brytanii. Z kolei w przejmującym, umieszczonym na końcu albumu, „A Song of Death” pojawia się głos… Boga – w tej roli aktor Bryan Saint.

Dużo tu niespodzianek i generalnie dużo (dobrego!) dzieje się na tym albumie. Teraz, gdy spędziłem z nim już trochę czasu mogę powiedzieć, że to nie tylko jeden z pierwszych tegorocznych kandydatów do miana debiutu roku, ale, póki co, jedno z najciekawszych progrockowych wydawnictw z datą 2023 na okładce. Nie wierzycie? Spytacie mnie: „naprawdę?!?”… Odpowiem wtedy: kupcie tę płytę i przekonajcie się sami. Na pewno nie będziecie rozczarowani,

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok