All My Shadows - Eerie Monsters

Olga Walkiewicz

Nie tak dawno wertując pudełka, w których zaklęte zostały skarby z dzieciństwa mojej córki - znalazłam książeczkę z jej pierwszymi pracami plastycznymi. Czego tam nie było: postacie zwierząt pieczołowicie uwiecznione kolorowymi kredkami, portrety księżniczek w złocistych koronach, piernikowe chatki, różane ogrody tonące w motylich skrzydłach i cały zastęp potworów ze znanymi z „Muminków” Halifantami i Buką na czele. Dlaczego tak często fascynuje nas to, czego się boimy? Kochamy piękno, lecz prześliczna i naiwna Śnieżka, jest o wiele bardziej „nudna”od złej Królowej. Bardziej pociągają nas historie o krwiożerczych rekinach, niż o złotych rybkach.

Może dlatego artyści tak często szukają inspiracji w świecie przepełnionym dreszczykiem. Pobrzękujące łańcuchy w demonicznych podziemiach, sowa hukająca przy pełni księżyca, wycie wilczego stada w martwej ciemności nocy... Otulenie baśniowych opowieści muzyką, jest niczym oliwka na dnie kieliszka z Martini lub szczypta chilli dodana do Bloody Mary. Powstaje koncept inny niż zwykle. Tajemnice krzyżują szpady z fantazją. Miękkie cienie wyobraźni pełzają po mrocznych zamczyskach, wsiąkają w amarantową otchłań oceanu i krążą na granicy galaktyk.

All My Shadows to zespół stworzony przez artystów obdarzonych nieprawdopodobną wyobraźnią. Muzyków, którzy poszukują nowych form dialogu ze słuchaczem. Twórców, którzy nie stronią od tematów spod znaku „dance macabre”. Pomysł nagrania płyty zainicjował gitarzysta grupy Vanden Plas, Stephan Lill. Skomponował materiał muzyczny z zamysłem uświetnienia każdej z kompozycji śpiewem innego wokalisty. Ale po co szukać, gdy ma się przyjaciela z tak fenomenalnym głosem jak kolega z zespołu, Andy Kuntz? Andy podjął wyzwanie, napisał rewelacyjne teksty i nagrał wokale. Do projektu dołączył brat Stephana, Andreas (perkusja) oraz Markus Teske (instrumenty klawizowe) - właściciel Belement Studios, który od 2002 roku odpowiedzialny jest za miks albumów Vanden Plas. Na basie zagrał Franky R. znany między innymi z występów z Michaelem Schenkerem. Musiało minąć trochę czasu zanim płyta ujrzała światło dzienne, gdyż to nie był jedyny projekt, jakim się zajmowali. Andy w tym czasie występował w rock operze „Last Paradise Lost” wystawianej na deskach teatru w Munster oraz Tiroler Landestheater w Innsbrucku (wraz z Andreasem Lillem i Günterem Werno). Z kolei Markus Teske urzeczywistniał marzenia o idealnych nagraniach, pracując jako producent z zespołami Dispyria i Fatal Fire w swoim Basement Studio.

Album „Eerie Monsters” ukazał się 17 lutego tego roku nakładem Frontiers Music Srl. Stephan Lill założył nieco lżejsze formy stylistyczne, bardziej rockowe, niż w przypadku Vanden Plas. Prawdę mówiąc, gdybym nie wiedziała pod jakim szyldem ukazała się ta płyta, mogłabym podejrzewać, że to kolejny krążek jego rodzimego zespołu. Nie zmienia to jednak faktu, że to solidna porcja znakomitej muzyki i nie jest ważne jak ją będziemy klasyfikować. Nie ma sposobu, aby muzycy o tak silnych osobowościach nie pozostawiali swoich „linii papilarnych” we wszystkim co robią.

Płyta ma niesamowitą szatę graficzną, za którą jest odpowiedzialny Stan W. Decker - artysta z którym łączy ich wieloletnia współpraca, gdyż jest też autorem wielu okładek albumów Vanden Plas. Zdjęcia członków zespołu wykonał Jannik S. Wagner. To galeria, w której znalazły się portrety najbardziej przerażających i niesamowitych postaci ze świata grozy, niebezpieczeństw, jakich boimy się krążąc po orbicie na obdartej z żagli łupinie naszego człowieczeństwa, to ciemność nieuchronnie zapadająca po każdym dniu ludzkiego życia i smutek pożegnania. Szklana menażeria zastyga w milczeniu, nakarmiona umierającym światłem zmierzchu, by obudzić się w nocy przy pełni księżyca. Zbliżyć się do Ziemi lotem asteroidy, zadać rany pazurami wilkołaków, zamienić krew w wino życia zębami wampirów czy rozbudzić dzikie żądze śpiewem bladolicych syren. Potwory budzą się, gdy czerń nocy otwiera swe bezzębne usta.

I tu zaczyna się ta opowieść…

Rozdział Pierwszy - „Silent Waters”.

Miękkie klawisze z delikatnymi pociągnięciami palców po sprężystych strunach gitary - to tylko złudzenie spokoju. Ciszę rozrywa swoim ostrym masztem statek widmo. Demoniczne riffy, bębny mordujące mocą, potężne basy i wokal Andy’ego - ekspresyjny w swojej sile, lotny niczym strzała i cudownie rysujący muzyczne obrazy. Z głębiny wynurza się cień legendy owianej huraganem śmierci, zakłada kajdany lęku i otwiera serca sztyletami burzy. To Latający Holender.

„Hear a fateful seaman’s yarn of the Silent Waters…‘bout the gloomy ayres and shoals from destroyed and broken sails in the Silent Waters after sailing into a fiery purgatorial called the Ocean of the Abyss. And they ask the sea again where the Silent Waters end (…) And they set theirs sails to the wind in this Flying Dutchman’s tale...”.

Cudowna muzyczna mozaika morskich fal z gitarowym szaleństwem, z szeptem opowieści i narracyjną pracą perkusji. Bas brzmi niczym uderzenie rozhulanych bałwanów o skaliste nadbrzeże.

Rozdział Drugi - „A Boy Without A Name”.

Ziemia jest tylko nikłym ziarenkiem rzuconym w bezmiar wszechświata. Nie znamy dnia ani godziny apokalipsy. Wystarczy, że drogi naszej wędrówki przetną się z torem asteroidy czy komety. Okazuje się wtedy, jak mało zależy od nas. Jesteśmy maleńkimi ogniwami w mechanizmie zegara odmierzającego czas. Nieuchronność to brzemię pochylające w pokorze czoło człowieka przed potęgą kosmosu.

„Yes I am the one the messiah of the new world. I come from a ten million of lightyears away and I don’t wanna wait and you don’t have to wait another day. I’ll bring you from faraway a bloody Christmas day”.

Topografia muzycznych podróży z grupą All My Shadows prowadzi przez galaktyki i archipelagi niedostępnego wszechświata. Gitary rozgrzewa pęd przestrzeni, lot asteroidy, groźba armageddonu. Żywiołowości tej kompozycji nie może ostudzić lodowa pustka kosmosu. Tu się nie bierze jeńców. Marvelowe freski budują tło, potężne basy miażdżą przestrzeń, bębny zabijają ciszę. Energia jest wszędzie i we wszystkim.

Rozdział Trzeci - „Syrens”.

Klawiszowe freski gruntują płótno, na które gorące barwy nanosi gitara - to połączenie subtelności malowanych palcami Markusa Teske z soczystą wyrazistością tworzoną na linii Franky R. - bracia Lill. Trzeba zauważyć, że kontrast jest tu znakomitym środkiem wyrazu. Andy snuje opowieść o najpiękniejszych, morskich „potworach”, jakimi są syreny. Jego wokal, potrafi co chwila zmieniać się niczym skóra kameleona - od narracyjnego szeptu do jasnego tenoru.

Syreny były zawsze symbolem zwodniczego piękna. Potrafiły mamić słodką pieśnią marynarzy i sprowadzać ich okręty na mieliznę. Ich śpiew pełen bursztynowej słodyczy przynosił śmierć i zniszczenie.

„So many unfamiliar things in the shapes of the water, never wake the the syren’s dream in the deep of the night. And then I hear what she sings to me. Stay, tonight is about to live forever. To live you have to die - follow me, ‘cause tonight I’m singing for you. Don’t be afraid death is heavenly sweet...”.

Rozdział Czwarty - „Lifeforms”.

Czym dłużej słucha się tego albumu, tym bardziej wzrasta apetyt na wyprawę w krainę dźwiękowych fantazji. Przekraczamy barierę czasu i przestrzeni, by natrafić na formy życia, o jakich nam się nie śniło. Czy to możliwe, aby się przed nimi obronić, zrozumieć intencje, pojąć jak jesteśmy bezbronni?

„I come far out of the deep of the night thousand million solar system gone by. I’m killer satellite in the sky such a science misalliance. I am an alien – unsorrowful alien...”.

Jest taka stara prawda, że czym bardziej chcemy stworzyć coś nowego, tym silniej manifestujemy swoje „znaki szczególne” w tym, co robimy. Lill i Kuntz nie zdołali uciec muzycznie ani tekstowo od podobieństw do Vanden Plas, choć bardzo się starali. Dla mnie nie jest to wadą tej płyty, lecz zaletą. Wystarczy pomyśleć do jakiego można by dojść paradoksu, gdyby nagle przywdziali koszulki w barwach techno czy rap. Całe szczęście tak się stać nie może, znając ich upodobania artystyczne.

Utwór „Lifeforms” oddziałuje na słuchacza przez zgrabne wyważenie spokojnej zwrotki z patetycznie brzmiącym refrenem. Smakowite zestawienie kontrastujących ze sobą części tworzy harmoniczną całość. Atmosfera tajemniczości i epickiego rozmachu króluje w tej kompozycji od początku do końca.

Rozdział Piąty - „Wolverinized”.

Ten utwór kojarzy mi się z filmem „Underworld”. Sceneria zakrzepła kroplami krwi na granicy nocy. Czerń wyścieła labirynt zdarzeń i najgłębsze myśli. Cienie wilków gromadzą się wraz z nadejściem północy. Jak groźba, jak ostrzeżenie. Zło czai się w każdym zaułku, w ciemnych ulicach, wśród leśnej gęstwiny. Muzyka maluje głębię nocy, ciemność skleja owale twarzy oddechem i nie ma miejsca ucieczki przed przeznaczeniem.

„Out of the shadow I emerge into light with hunting instruments as sharp as a knife, like a killing thing. Darkness trick the light where the demons are riding hateful and wolverinized, when the dead moon’s rising. Darkness trick of the light when the dead moon’s rising. Is calling my killing desire like an evil fire...”.

Rozdział Szósty - „The Phantoms Of The Dawn”.

Dynamika i energia przenikają każdy takt tej kompozycji. Andreas Lill za zestawem perkusyjnym potrafi podkręcić tempo, jakby kierował bolidem Formuły 1. Groźne bębny i muśnięcia powierzchni talerzy dają niesamowity efekt. Gitara i bas dopełniają reszty. Andy już w niejednej inscenizacji odgrywał role upiornych postaci z piekła rodem. Jego głos potrafi zamrozić krew w żyłach i uwolnić płomień ze środka wulkanu. Nie ma sobie równych na scenie i przy mikrofonie. Szeroka skala, umiejętność modelowania nastroju, miękkie wysokie rejestry i emocjonalna plastyczność - to bez zwątpienia ogromne atrybuty tego tak utalentowanego wokalisty.

„The Phantoms Of The Dawn” to kolejny „sklepik z horrorami”, upiorna pieśń poranna przyodziana w heban nocy i księżyc o krwawej poświacie:

„Timeless – we’re living in the shadows of the sun, silent – like the ancient phantoms of the dawn. And we try to find our way on a stairway to the light. We are strong enough to die...”.

Rozdział Siódmy - „Farewell”.

Album bez romantycznej ballady jest jak kraina czarów pozbawiona tęczoskrzydłych wróżek. Siła takiego utworu jest tym większa, gdy wdziera się pomiędzy pozostałe, kontrastując nastrojem, lekkością i nutą słodkiej melancholii. Ma być niczym miękka, atłasowa poduszka, zroszona westchnieniem rozkoszy, łzą spływającą w chwili namiętności lub smutku. „Farewell” to pożegnanie i przyrzeczenie spotkania w jednym. Zmysłowy głos Andy Kuntza, barwna sekwencja wsparta brzmieniem chóru i niebiańskie solówki, których tajemnym sprawcą jest Stephan Lill. Wszystko tu jest wykute z najprzedniejszych kruszców muzycznych, ozdobione marzycielską poezją i kawałkiem rozgwieżdżonego nieba:

„Tonight I know that I will hold you in my arms one more time. Yes there won’t be another day and tonight I know we are gonna wave. A farewell and good bye. It’s the last time with you at my side...”.

Rozdział Ósmy - „Devil’s Ride”.

Od wieków symbolem absolutnego zła był Szatan. Ludzie wierząc w Boga, musieli mieć jego przeciwieństwo. Łatwiej wtedy wytłumaczyć wszystkie nieszczęścia i katastrofy, jakie spotykają człowieka. Lęk przed potępieniem, wizja piekła i wiecznej banicji z wymarzonego raju potrafiły utrzymać w ryzach całe zastępy wierzących. Diabeł jest tym ostatnim w szeregu „potworów”, najpotężniejszym i budzącym nieopisane fobie. Każdy takt jest naznaczony grozą i ogniem. Gitarowe riffy przekształcają się w szalony pęd, struny nabrzmiewają żarem, bas potęguje emocje, perkusja penetruje rytmem czeluść ciemności. To prawdziwa jazda bez trzymanki, ubarwiona soczystymi solówkami i dźwięcznym wokalem.

„Hear the winds are singing songs of mythomaniac savior and there’s something gonna change us. See the fallen angel’s flight like a fire in the night. Then the world’s in dire danger. Tonight - when the devil’s gonna ride...”.

Rozdział Dziewiąty - „All My Eerie Monsters”.

Straszne potwory. To, co nie pozwala nam zasnąć w nocy - nasze lęki, strach przed nadejściem poranka, przed koszmarem rzeczywistości. Boimy się tak wielu rzeczy, nie tylko bólu i śmierci. Czasem po prostu zabija nas lęk przed prawdziwym życiem. To najgorsze „potwory” wyrastające często w naszym dzieciństwie, by towarzyszyć nam już zawsze. Czają się wszędzie, nie tylko pod łóżkiem czy w szafie. Są w naszych głowach…

„All my eerie monsters, they stick in my head, living under my skin, sleeping under my bed. All myeerie monsters, running over my back, creeping under my skin and trying to scare me to death...”.

Szeroki zakres dynamiki: od wokalnego szeptu do eksplodujących gitar. Muzyka zastygająca we wrzącej magmie emocji, niespokojna w swoim epickim brzmieniu - to All My Shadows w każdym ze swoich wymiarów. To opowieść o mroku, który mamy w sercach. Zatopieni w kakofonii codzienności tworzymy obrazy, których odbicie potrafi rodzić obsesję i trwogę.

Album „Eerie Monsters” pokazuje wysoką formę muzyków pod względem poziomu kompozycji i znakomitego wykonania. Od początku do końca słucha się tej płyty z zapartym tchem i przyspieszonym tętnem. To Sztuka przez wielkie S.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Zespół Focus powraca do Polski z trasą Hocus Pocus Tour 2024 Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!