Yes to prawdziwa legenda rocka symfonicznego, art rocka czy, jak kto woli, muzyki progresywnej. Jakkolwiek by nie szufladkować artystycznych dokonań zespołu, Yes ma za sobą kawał historii bogatej w arcydzieła fonograficzne, doskonałe trasy koncertowe i kompozycje, które były i wciąż są niezapomnianymi hitami list przebojów. Nie zamierzam pisać o przeszłości zespołu, chociaż jest ona bardzo istotna, patrząc na niezmiernie bogatą dyskografię grupy. Trzeba podkreślić, że Yes miał zawsze szczęście wiązać ze sobą muzyków dużego formatu, prawdziwych mistrzów. Co ważniejsze, potrafili razem tworzyć cuda, muzyczne „białe kruki”, skarby, które do dziś są pochodnią na muzycznym Olimpie - chociażby mój ukochany album „Relayer”, „Close To The Edge” czy porywający „90125”. Ale nie czas rozpoczynać podróży „do źródeł czasu”. Mamy Anno Domini 2023 i kolejną odsłonę palety barw, jakimi zespół wymalował strony swojej nowej opowieści.
Album „Mirror To The Sky” ukazał się 19 maja tego roku nakładem wytwórni InsideOut. To już dwudzieste trzecie wydawnictwo studyjne, jakim obdarzyła swoich fanów ta brytyjska grupa. Płyta została nagrana w pięcioosobowym składzie: Jon Davison (wokal), Steve Howe (gitary, wokal), Geoff Downes (instrumenty klawiszowe), Billy Sherwood (bas, wokal) i Jay Schellen (perkusja). Na albumie zaznaczyła swoją obecność też F.A.M.E. Orchestra pod batutą Olega Kondratenko, a za orkiestrację odpowiada Paul K. Joyce. Autorem przepięknej okładki jest współpracujący z zespołem od wielu lat Roger Dean.
To co łączy obecny Yes z przeszłością to brzmienie gitary Howe’a i „Andersonowa” barwa głosu Davisona. Nie ma tu monumentalnych kompozycji. Są piosenki, bardzo ambitne i zaangażowane w skomplikowaną, ciągle zmieniającą się aurę, rytmikę i brzmienia - z dużą dozą lekkości w głębi yesowego tętniącego serducha. I to ulotne ‘ciepełko’ bijące z każdego zakamarka synkopowanego rytmu, zaskakujących barwami fraz i nutek ułożonych w przedziwne chaotyczne wzory.
„Miror To The Sky” to ponad sześćdziesiąt trzy minuty muzyki na edycji z dwoma krążkami CD (Disc One - sześć utworów trwających łącznie 47:09 oraz Disc Two - trzy bonusowe utwory tworzące smakowity dodatek trwający 16:31). Magię otwierającego całość utworu „Cut From The Stars” odkryłam dopiero po wielu przesłuchaniach. Jego siła tkwi w radosnej przewrotności, szalonym temperamencie i zmienności kameleona. Smyczki otwierają drogę ku gwiazdom. Cudowna łagodność gitary spleciona jest z miękkim wokalem Jona Davisona… Zgrabnie prześlizgują się tu klawiszowe ornamenty, zmagają się z rytmiczną narracją i subtelnie tworzonym ‘zaplanowanym chaosem’. To prawdziwie progresywne brzmienia - nieprzewidywalne w swojej chimerycznej fluktuacji. Falowanie na linii rytmu i harmonii, transformacje w zakresie dynamiki, subtelności w tworzeniu dróg artystycznego wyrazu - to miecz, jakim wojują muzycy Yes w tym utworze. Nie sposób nie ulec ukrytemu w szczegółach czarowi tej kompozycji. Oszczędne liryki, lecz jakże sugestywne i absolutnie trafne w swoim przekazie. Nie trzeba nic więcej - słowne muśnięcie emocjonalnego „tresorerie” i tyle wystarczy:
„Starlight, gaze out, walkabout - international dark sky park… Desert, twilight, second sight - international dark sky park… Relate, reach out, fathom what life is all about each atom cut from the stars...”.
„All Connected” rozpoczyna ‘łkająca’ gitara Howe’a - tak charakterystyczna dla brzmienia tego zespołu. Nie ukrywam, że zawsze niezmiernie ceniłam go zarówno jako kompozytora, jak i mistrza gitary. Wie wszystko o tym instrumencie, potrafi wyczarować baśniowe konstelacje dźwięków, zamienić kilka nut w stubarwną tęczę.
„Always true pathways, open doorways, right of ways for everyone. Tell me how can we break down walls any other way”.
Lekkość, z jaką muzyka płynie, wgłębiając się w otchłań wszechświata, to ogromny atrybut dzisiejszych kompozycji grupy Yes. Niezależnie od powagi tekstu, dźwięki eterycznie rozpływają się w przestrzeni, miękko, z płynnością nurtu rześkiego potoku. Klawiszowy fundament stworzony przez Goeffa Downesa jest cudownie wpasowany w tło, a sekcja rytmiczna Sherwood - Schellen olśniewa swoim temperamentem.
Na płycie nie obyło się bez balladowych perełek, jak urokliwy „Luminosity” z błyszczącą melodyjnością i niebywałym czarem. Jest tu cudowne nawiązanie do klimatu utworów, takich jak miał w sobie chociażby „Quartet” z niezapomnianego albumu „Anderson Bruford Wakeman Howe” z 1989 roku (wliczam tę płytę do dyskografii Yes). Oczywiście nie brakuje tu pachnących subtelnym folkiem akcentów w soczystych chórkach przeplecionych śpiewem gitary, w narracyjnym wokalu - opowieści barda - Downesa. Nawet w lirykach jest świetlista miękkość:
„Dream the night came calling from forest mist. The light in Man leaves none to resist. Voiced the thunder to heart of brotherhood. Perceive the arc Man’s rising. Gone the dark and selfish way like the stars we are luminous...”.
„Living Out Their Dream” przynosi pokład ciepła i energii. Muzyka wartko płynie, wokal prowadzi dialog z gitarą, świetne są chórki, lekki feeling otulający ekwilibrystyczne ‘odloty’ Howe’a, soczyste tło budowane przez perkusję, bas i klawisze. To bardzo efektowny utwór, chociaż trochę za krótki. Czuje się pewien niedosyt.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Rekompensatą jest trwająca czternaście minut tytułowa kompozycja „Mirror to the Sky”. Od samego początku inspiruje doskonałymi harmoniami gitary klasycznej, elektrycznej ze zmysłowymi pikantnymi solóweczkami i klawiszowymi pasażami Downesa. Bardzo ciekawe są sekwencje perkusji. Zmysłowe zwolnienia, wokal z orkiestrą w tle, prześliczne smyczki, sekcja dęta. Wszystko to wyważone, zsynchronizowane w plastyczną całość. I na deser kaszmirowe brzmienie gitary Howe’a. To zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na tym albumie.
Podobnie ujął mnie za serce „Circle of Time”. W tej absolutnie doskonałej balladzie zakochałam się od pierwszego przesluchania. To perła jaśniejąca śnieżnobiałym blaskiem anielskiej duszy. Jest w tym kawałku potężne piękno, pomimo, że to taka krótka i z pozoru prosta piosenka. Strunowa poezja klasycznej gitary oraz wokal. Jest tu eteryczność wypływająca z ciszy pomiędzy dźwiękami, z szeptów i oddechu, z kropli uczuć znaczących każdą frazę.
Na drugim dysku znalazły się trzy pozycje. Ośmiominutowa „Unknown Place” ma w sobie dużo elementów nawiązujących do stylistyki folkowej, jazzowej, trochę zakręconych rytmów, zmian tempa i renesansowej aury. Zachwycające jest przejście do części końcowej - ozdobione potężnymi bębnami i organowym patosem.
„One Second Is Enough” powraca do atmosfery piosenkowej lekkości, frywolności formy i nut zagranych bez zadęcia w swoim zwiewnym rytmie. Podobne odczucia miałam słuchając kompozycji, kończącej album - „Magic Potion”. Brzmi ona jak piosenka rozpoczynająca kolejny odcinek filmowej sagi. Bez pośpiechu, finezyjnie i miękko jest do samego napisu „The End”.
Taki jest zespół Yes AD 2023. Taki jest nowy krążek mistrzów. Cudownie nastraja każdą nutą i frazą. Wyzwala pozytywna energię. Perfekcyjnie poprawia nastrój, a chyba tego najbardziej potrzebujemy. Rzeczywistość potrafi czasem przytłaczać, a świat wokół nas stracił swoje ciepłe kolory. Niemniej nowa muzyka grupy Yes potrafi zarazić jasnym blaskiem i kropelką optymizmu. I niech tak już zostanie.