Szyld „The Laconic” dobrze oddaje to, co mieszkający w Chicago amerykański instrumentalista Marc Pelath pragnie wyrazić za pośrednictwem swojej muzyki. Lapidarnie, lakonicznie, w największym skrócie i prosto do celu. Nawet tytuły poszczególnych utworów są jednowyrazowe. Swoiste ‘minimum słów (album „Amor Fati” jest w 100% instrumentalny), maksimum treści’…
Amor fati… Umiłowanie losu. Rzymsko-grecki stoicki filozof Epiktet określił istotę tego wyrażenia w swoim słynnym cytacie: „Nie usiłuj naginać biegu wydarzeń do swojej woli, ale naginaj wolę do biegu wydarzeń, a życie upłynie ci w pomyślności“. Ta właśnie myśl przyświecała Markowi Pelathowi podczas pracy nad tym albumem. Otoczył się kilkoma znanymi muzycznymi postaciami: Gary Husband (instrumenty klawiszowe), Juan Dahmen (perkusja), Aralee Dorough (flet), Tim Gardner (gitara), Christina Ruf (wiolonczela), Erik Emil Eskildsen (gitara), Colin Gatwood (rożek angielski), Scott Pelath (gitara) i Markus Reuter (Stick Men), który zajął się produkcją. To grono muzycznych znakomitości wzięło udział w nagraniu albumu, który – nie używając słowa mówionego/śpiewanego - eksploruje tematy losu i jego znaczenia w życiu każdego człowieka.
Chociaż nie jest to płyta koncepcyjna, „Amor Fati” bawi się tematami losu i przeznaczenia, badając je z różnych punktów widzenia i z różnych perspektyw. Rezultatem jest album, który wydaje się spójny i dobrze przemyślany, nawet jeśli same utwory są dość zróżnicowane i szalenie pomysłowe. A przy tym eklektyczne. Elektronika, progresywny rock, classic rock - to wszystko znajdujemy w zawartych na „Amor Fati” dziewięciu kompozycjach, a nawet więcej. Aby stworzyć unikalne i wciągające brzmienia Pelath czerpie też inspirację z tak wydawałoby się egzotycznych gatunków, jak salsa czy spaghetti western. I chociaż album jest instrumentalny, nigdy nie wydaje się, że brakuje mu wokali. Zamiast tego projekt The Laconic koncentruje się na interesujących aranżacjach i swoistym instrumentalnym bogactwie dźwięków, które opowiadają historie, podczas słuchania których budzi się wyobraźnia. Kompozycje Pelatha są melodyjne, często nieprzewidywalne i zdefiniowałbym je tak, że to nie solówki plus riffy i techniczne popisy, a swoiste ‘piosenki bez słów’ - ustrukturyzowane i zharmonizowane, precyzyjne w swoim wyjątkowym przekazie.
Płyta „Amor Fati” to nie tylko prezentacja umiejętności Pelatha i towarzyszących mu muzyków, ale także świadectwo przekraczania granic za pomocą czegoś pomysłowego. Od pierwszego na tym krążku utworu „Fate”, poprzez wszystkie pozostałe, w tym z jednej strony krótkie i lakoniczne „Nona”, „Decima” czy „Morta”, a z drugiej - osiemnastominutowy epik „Refuge” aż do uroczego finału „Equinox” (polecam Państwa uwadze partie fletu w wykonaniu Aralee Dorough) słychać, że jest w tej muzyce coś nieustannie intensywnego, nietuzinkowego i niebanalnego. Wszystkie kompozycje są złożone i wielowarstwowe, a niektóre nawet skomplikowane, lecz pełne są muzycznej przestrzeni i to do tego stopnia, że wydaje się, iż każdy instrument nadaje tej muzyce nowy wymiar. Zdolność Pelatha do bezproblemowego łączenia różnorodnych dźwięków i gatunków jest naprawdę imponująca.
Choć nie przepadam za muzyką stricte instrumentalną, to przyznam, iż polubiłem płytę „Amor Fati”. Z pewnością wyróżnia się ona na tle innych i zasługuje na docenienie i uważne wysłuchanie. I to wielokrotne, gdyż każde kolejne przesłuchanie to nowe odkrycie, nowe niuanse i nowe pokłady niezwykle ciekawych brzmień i dźwięków.