Mesa Verde - All Is Well

Artur Chachlowski

Zadebiutowali w październiku 2022 roku albumem „KY”. Teraz, w połowie stycznia 2024 roku, powrócili z nową wiązanką chwytliwych, progresywno-rockowych piosenek, zebranych na albumie zatytułowanym „All Is Well”.

Działają w Oslo w czteroosobowym składzie muzyków mających na swoim koncie koncerty stadionowe (m.in. w Hongkongu), w zakurzonych brytyjskich pubach czy w norweskim Teatrze Narodowym. Jørgen Apeness, Lars Fremmerlid, Henrik Schmidt i Jonas Lundekvam to doświadczeni muzycy, którzy, jak się okazuje, z niejednego rockowego pieca chleb jedli i pod szyldem Mesa Verde przedstawiają interesującą mieszankę piosenkowej muzyki pop oraz ambitnego współczesnego prog rocka. Na albumie „All Is Well”, którego program składa się z dziewięciu utworów, demonstrują wyjątkową umiejętność tworzenia chwytliwej i innowacyjnej muzyki. Muzyki ukształtowanej z głębokiego zamiłowania do dobrych melodii, bogatych aranżacji oraz wyjątkowego brzmienia.

Ta wyjątkowość polega przede wszystkim na umiejętnym łączeniu prostych elementów melodycznych z epickimi, złożonymi aranżacjami i prowadzeniu poszczególnych utworów w nieprzewidywalnym kierunku. Właściwie wszystkie spośród dziewięciu nagrań to dość krótkie, 4-5 minutowe, utwory. Tylko jeden z nich, "Endurance", rozciągnięty jest do 7 minut. Jednak podczas słuchania odnosi się wrażenie, że w ramach jednego utworu zazwyczaj dzieje się tak dużo, że każdy z nich brzmi jakby to były trzy lub cztery piosenki w jednym. Po głowie przychodzi mi zdanie, które przeczytałem w jednej z recenzji: „wyobraźcie sobie Roberta Frippa piszącego piosenkę na Eurowizję”. Coś w tym jest. Dance-prog? Pop-prog?...

Jest na płycie „All Is Well” mnóstwo utworów, które idealnie wpisują się w tę konwencję. Chociażby „Pickings For The Beast”. To euforyczny hołd złożony apokalipsie – podpisany przez tych, którzy otrzymali bilet na koniec świata. Piosenka ma mocną melodię, choć trochę brakuje jej jasnego, przekonywującego refrenu.

Rockowo brzmiący „Pyramid Fucksnake” to ostrzeżenie i list miłosny do przyjaciela, który albo sam upora się ze swoimi problemami i uratuje swój wewnętrzny świat lub też będzie musiał sięgnąć po pomocną dłoń i dopiero wtedy zostanie ocalony przed życiową katastrofą.

Podobać może się też „Tracing” - nagranie, które rozwija się we wspaniały sposób: od totalnego minimalizmu na wstępie, poprzez dynamiczny refren, aż po odjazdową, instrumentalną, mocno nasączoną spacerockowym klimatem, końcówkę.

Z kolei „Moments” to wdzięczna ballada, która zatrzymuje się w przestrzeni uświadomienia sobie, że nie jesteśmy niczym innym niż sumą relacji, w których żyjemy. Jeszcze bardziej w takich balladowych klimatach grupa Mesa Verde zanurza się w utworze „Eva”. Nie ukrywam, że to jeden moich trzech najbardziej ulubionych fragmentów tego wydawnictwa. Drugim jest nieprzewidywalny (zaczyna się niczym akustyczne interludium, a kończy w absolutnie zachwycający, epicki, sposób) utwór „Eyes”, a trzecim kończąca album, utrzymana początkowo w nieco sennej atmosferze, kompozycja „Story”, która w swej finałowej części zaskakująco upodabnia się do camelowego „Rajaz”.

Spodziewajcie się niespodziewanego. Nigdy nie będziecie pewni w jakim kierunku poprowadzi Was muzyka grupy Mesa Verde na tej naprawdę bardzo sympatycznie brzmiącej płycie.

​Tak czy inaczej, posłuchajcie i wyróbcie sobie własne zdanie. Naprawdę warto spróbować!

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!