Brisbane - można powiedzieć, że wszystko zaczęło się właśnie tutaj. W mieście o wielu obliczach, gdzie oddech historii miesza się z teraźniejszością. Aborygeńskie plemiona Jagera i Turrbal nazywali ten obszar „Mian-jin”, czyli miejsce w kształcie kolca. Pierwsze wzmianki o nowo odkrytym, malowniczym rejonie, skrobał zawzięcie w swoich kajetach niezmordowany James Cook. Pięćdziesiąt lat po nim, dolinę bezimiennej wówczas rzeki uchodzącej do Zatoki Moreton, zbadał oficer brytyjskiej marynarki John Oxley. Nowo odkrytym miejscem zainteresował się ówczesny gubernator Nowej Południowej Walii - Thomas Brisbane. Początkowo założono tu kolonię karną. Po jej likwidacji to urokliwe miejsce stało się obiektem marzeń dla osadników. Powstało miasto rozrastające się z roku na rok z kosmiczną prędkością. Dziś Brisbane to potężna aglomeracja. Życie pędzi tu w zawrotnym tempie. Nie zwalnia nawet na minutę. Młodzi ludzie realizują swoje marzenia. Wystarczy tylko być bardzo, bardzo wytrwałym i wierzyć w to, co się kocha. A muzyka jest silnym afrodyzjakiem i nie sposób przed nią się obronić. Szczególnie tutaj, gdzie morze jest przedłużeniem niebiańskich błękitów. W Brisbane wszystko mogło się spełnić i stało się...
Pomysł, aby urzeczywistnić swoje artystyczne wizje powstał w głowach dwóch muzyków: gitarzysty, autora tekstów i producenta - Sama Vallena oraz wokalisty Jima Greya. Początkowo Caligula’s Horse miał być tylko projektem studyjnym, lecz po wydaniu w 2011 roku cyfrowego debiutu „Moments From Ephemeral City” panowie zaczęli poszukiwać ekipy do występów live. Niebawem dołączyli do nich Zac Greensill (gitara), Dave Couper (bas, wokal) i Geoff Irish (perkusja). W tym składzie nagrano następne dwa albumy: „Tide, the Thief & River’s End” (2013) i „Bloom” (2015). Na moim ulubionym „In Contact” z 2017 roku Greensilla zastąpił Adrian Goleby, a za zestawem perkusyjnym zasiadł Josh Griffin. Kolejna zmiana nastąpiła na stanowisku basisty. Na piątym studyjnym albumiem, „Rise Radiant” (2020), pojawił się Dale Prinsse.
Okres pandemii był niełatwy do przetrwania dla wielu zespołów. Ograniczenia z tym związane nie oszczędziły Australijczyków. Musieli sobie poradzić z problemami, jakie dotknęły wielu artystów. Dodatkowym dylematem było odejście gitarzysty Adriana Goleby. Ale jak to powiedział Pumba, jeden z bohaterów bajki „Król Lew” Disneya: „Ważne jest, aby zawsze patrzeć dokąd się zmierza, a nie gdzie się było”, lub jak to mówił jeden z moich znajomych: „To co najważniejsze jest zawsze przed nami. Przyszłość to niezapisana księga, wystarczy tylko skombinować solidny flamaster...”.
Dla jednych ostatnie lata były okresem stagnacji, inni mieli szalone pomysły, które potrafili wprowadzić w statyczne z pozoru życie. Album „Charcoal Grace” stanowił nowy rozdział twórczości zespołu Caligula’s Horse. Feniks nie musiał odradzać się z popiołów, bo nigdy nie przestał płonąć jasnym ogniem. Było jednak coś niepowtarzalnego w tym blasku, co smakowało wolnością.
Jaka była koncepcja tego albumu, objaśniają sami muzycy: „Album wyrósł ze statycznej beznadziei, którą pandemia odcisnęła na nas i na znacznej części świata w ciągu ostatnich kilku lat. Jest nastawiony ostatecznie na katharsis - zmierzając bardziej w kierunku przyszłej nadziei, po zmierzeniu się z największą porażką, jakiej kiedykolwiek doświadczyliśmy...”.
W tę niezwykłą podróż zabiera nas czterech australijskich magów: Jim Grey (wokal), Dale Prinsse (bas), Josh Griffin (perkusja) i Sam Vallen (gitary, produkcja, aranżacja, miks). Do udziału w nagraniach zaproszono grono zacnych gości: Sophie Willis (flet, klarnet), Victorię Taylor (trąbka), Samuela Andrewsa (skrzypce) i Kate Derepas (wiolonczela).
Płytę otwiera wieloczęściowy „The World Breathes With Me”. Ściera się tutaj ostrze refleksji z indywidualnym spojrzeniem na rzeczywistość. Kontrasty w zakresie dynamiki i sposobu, w jaki przekazywane są emocje, kształtują muzykę niczym rzeźbiarz bryłę marmuru. Sinusoida natężenia dźwięków, wysycenia barwą poszczególnych fraz, zmiany tempa i temperatury generowanej przez wokal – to wszystko buduje nastrój. Głos Jima Greya potrafi być delikatny jak jedwab i drapieżny niczym rozgniewany tygrys. Granica pomiędzy spokojem doktora Jackylla i szaleństwem pana Hyde’a jest niewidzialna. Instrumentalny początek rozwija się w stylu Dream Theater. Gitarowe impresje, perfekcyjne w swojej dramatycznej metaforze, potęgują znakomitą pracę sekcji rytmicznej. Strona liryczna jest manifestacją reakcji na współczesne problemy egzystencjalne. W linię wokalną wkrada się powiew Orientu, smutek i rozgoryczenie...
„So this is who we are. Forced to want to watch the sorrow. The short leash and the lead. The suicide, the addict, the voyeur, the dead… (…) So tell yourself there’s peace on Earth. The words that cost a weeping’s worth i hear the echoes in the dirt when silence took the loudest first. God forgive us, peace on Earth...”.
Ten utwór robi niesamowite wrażenie. CTo cudowne dziesięć minut rozmaitości stylistycznych i brzmieniowych. Gama kolorów i mocne teksty.
W podobnie dosadne liryki zaopatrzono kolejną kompozycję zatytułowaną „Golem”. Tytuł mówi sam za siebie. Odnosi się do istoty utworzonej z gliny na kształt człowieka, pozbawionej duszy. Golem jest symbolem doskonałego i skutecznego żołnierza, pozbawionego skrupułów i uczuć. Tworzenie Golema przez ludzi wiąże się z powtarzaniem procesu boskiej kreacji. Tak uformowana istota była jednak bezmyślna i potrafiła wpadać w szał trudny do okiełznania. Gdyby walczącym zabrać wszystkie emocje i uczucia, jaki byłby finał wojen?..
„Golem” toczy się po stalowym, twardym torowisku. Sprzęga wszystkie siły głębi i mroku. Jest reakcją na brutalną rzeczywistość. Anielskie skrzydła zbroczone zostały krwią, gniewem i mdłym zapachem płynącym z „pól śmierci”. Zakończenie utworu jest niczym modlitwa. Ale nie do Boga. Do Matki - alegorii miłości, cierpliwości i dobroci:
„Oh, mother, won’t you save me? Oh, mother, please, we’re bleeding out. Just send the sun to face me and tell me that I’m needed now. Oh, mother, won’t you pu;; me down? I’ll raise a voice. I’ll pay the debt. Don’t let the silence take me yet (Take me )...”.
Jednym z najmocniejszych utworów na płycie jest tytułowy „Charcoal Grace” składajacy się z czterech części. Na początek - „Charcoal Grace I: Prey”. Ujmuje spokojem i majestatycznym urokiem oscylującym nieco w klimatach Insomnium. Miękkie frazy zazębiają się z gitarowymi improwizacjami i sennym rytmem. Melodyjne tematy rozbudowane w progresywnych konstelacjach, wyciszenia, zmiany rytmu - wklejone są w ciekawe aranżacje. Podobne soczystości zgromadził „Charcoal Grace II: A World Without”. Eteryczne brzmienia tężeją gitarowym rytmem. W „Charcoal Grace III: Virgil” wokal Jima spaja się z treścią utworu. Układa poszczególne frazy, moduluje prześliczny temat przewodni, zakrapla niepokojem i buduje nastrój. Kompozycja kończy się magicznym „Charcoal Grace IV: Give Me Hell”. Trzeba przyznać, że Caligula’s Horse wspina się na poziom, który zarezerwowany jest tylko dla zespołów najwyższego formatu. To one nadają kierunek metalowi progresywnemu i są wyznacznikiem jakości. Nieprawdopodobne pejzaże dźwiękowe, tryskające ogniem instrumentacje, niekończąca się paleta barw i emocji powoduje, że historia opowiedziana w czteroczęściowej suicie wbija w fotel już po pierwszym przesłuchaniu. Relacja pomiędzy dwojgiem bliskich sobie osób nie jest łatwa do przeniesienia na muzyczne płótno.
„Sails” przekonuje do rozsądku, harmonii i spokoju. Czasem warto pogodzić z nieuchronnym przeznaczeniem. Nie walczyć z losem, nie płynąć pod piętrzące się fale. Balladowy riff gitary otula miękkie brzmienie głosu Greya:
„Son, you can’t fight the waves as they break. Your prayers for mercy. The water will take. A promise the world has been whispering to man „Never again”. So never forget the ways we failed. On we sail...”.
„The Stormchaster” kojarzy się brzmieniowo z Leprous. Łagodna zwrotka kontrastuje z energicznym refrenem. Efektowne chórki dodają muzyce ekspresji.
Fantastyczne jest zakończenie albumu w postaci utworu „Mute”. Jim Grey rozpoczyna a’capella: „I made mountains, I shook the earth below. Flood from the fountain, I cavered my name in stone and I stood in the mountain with nothing in the way. Feet firm on the mountain with no voice to speak and nothing left to say...”. Czarowne piękno tego kawałka ukryte jest w przenikających się słowach i muzyce, która faluje, zniewala, kusi i przeistacza się jak stulica syrena. Niesamowita dawka sztuki przez wielkie „S”. Magia zatrzymana w ruchu warg, drobnym geście i trzepocie skrzydeł motyla. Ciężar gitar ulega eteryczności materii tkanej przez odgłos fletu. Wokalne harmonie, eksploracja blasku, nagłe wyciszenia… I jak tu nie zakochać się w tej cudownej muzyce?
Po raz kolejny zespół Caligula’s Horse pokazał swój ogromny potencjał. W chwili, gdy to piszę, w Brisbane wzeszło już słońce, jest piątkowy poranek 8 marca 2024, godzina 7:10. Ciepły wiatr znad Zatoki Moreton unosi tysiące zapachów. Ptaki szybują w lazurowych przestworzach, dotykając skrzydłami krawędzi chmur. Kawałek raju na Antypodach… I muzyka nieśmiertelna w swoim pięknie.