Według legendy, na zgliszczach XX wieku, dwaj odkrywcy wyruszyli, aby odkryć osławione jaskinie Progressivii. Głęboko w borach Genesanii, zmęczeni wędrowcy spotkali piękną kobietę odzianą w biel. Jej nieskromny, eteryczny taniec zbulwersował, ale i połechtał ich wiktoriańskie zmysły. Gdy podeszli do niej bliżej, biała pani poinformowała ich, że latający statek zabierze ich do kresu podróży. Śnieżna gęś La-Ti-Mar była ich przewodnikiem. Zażądała: „Musicie zostawić wszystkie wasze popowe uczucia za sobą i odrzucić proste akordy!”. Chłopcy zadrżeli ze strachu i poczęli przygotowywać swoje rajskie polifonie tak kruche i delikatne, jak krajobraz, który przesuwał się obok unoszącego się w powietrzu pojazdu. W końcu statek wylądował na dziwacznie postrzępionej wyspie zawieszonej w przestrzeni. Nieprzystępny Karmazynowy Król wyraził zgodę na wycieczkę po jaskiniach, przestrzegając ich: „Uważajcie na Boskiego Taurusa. Leży za starym polem, co zowie się Oldfield!”.
Schodząc po siedmiu nierównych kamiennych schodach, poczuli, że czas zwolnił do szarpanego rytmu 7/8. To właśnie wtedy pięciostrunowy Gordon ujrzał dziwny kryształ, który wydzielał potężne progresywne wibracje! Jego pierwszą myślą było zrobienie jednego wielkiego „bangks” i rozwalenie go na kawałeczki, jednak w porę powstrzymał się i kryształ został przetransportowany przez wędrowców do krainy Haket. Wtedy nasi nieustraszeni bohaterowie odkryli, że poprzez podłączenie nowej modnej elektryczności, kryształ wytwarza pełne dźwiękowe pejzaże, pobudzające ich wyobraźnię. Drugi z podróżników, zwany Alexandrem, wykrzyknął wówczas: „Spójrzcie, to Kryształ Progressivii! Powinniśmy podzielić się jego wizją z innymi śmiertelnikami i poszerzyć ich horyzonty!”. I jak powiedział, tak zaprogował...
Zaprogujmy więc i my. Dajmy się ponieść magicznie brzmiącym, na wskroś progresywnym dźwiękom, które wylewają się szerokim strumieniem z nowej płyty grupy Magrathea zatytułowanej „In Search Of The Crystal”. Zespół ten powinien być doskonale znany Słuchaczom i Czytelnikom MLWZ, chociażby z wydanej w 2004 roku debiutanckiej płyty „Legends” oraz z będącego jej swoistym uzupełnieniem minialbumu „Legends Remain...” (2005). Przypomnijmy, że Magratheę tworzy dwóch muzyków: Gary Gordon (g, bg) oraz Glenn Alexander (v, k,dr). Obaj po uszy zasłuchani są w brzmienia klasycznego Genesis (tak mniej więcej z połowy lat 70.). Niech zatem nikogo nie dziwi fakt, że na nowej płycie kierowanego przez nich zespołu obracamy się przez cały czas po obrzeżach okołogenesisowskich klimatów. Pod tym względem nie ma żadnych niespodzianek, ani wyjątków (no, może poza jednym: partia klawiszy w utworze „Passion Play” do złudzenia przypomina solówki Keitha Emersona). Hackettowski styl Gordona i wzorujący się na Tony Banksie sposób gry na syntezatorach Alexandra ani przez chwilę nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Panowie wydają się wręcz demonstracyjnie krzyczeć: „Słuchajcie naszej muzyki. To my, spadkobiercy Genesis, krewni Raela, przyjaciele Squonka, kochankowie Lamii, potomkowie Harolda Baryłki i bliscy znajomi Slippermana”. Bo dokładnie tak właśnie jest. Taka jest muzyka grupy Magrathea. Pełna genesisowskich odniesień (ale nie cytatów! Tym Magrathea różni się na przykład od prezentowanego niedawno na naszych łamach zespołu Unifaun), podniosłych klimatów, słodkich i epickich melodii. Tylko głos wokalisty jest jakby o oktawę wyższy od wokalu Petera Gabriela. Przypomina on raczej młodego Fisha. Ale w niczym to przecież nie przeszkadza. Wciąż znajdujemy się przecież w tym samym kółku zainteresowań.
9 muzycznych tematów, 9 niezłych, spójnych i utrzymanych w podobnym stylu utworów. Jeden ciekawszy od drugiego, ale żaden nie wyróżnia się na tle innych do tego stopnia, by specjalnie trzeba go było rekomendować. Niby nic odkrywczego w tej muzyce się nie dzieje, ale słucha się jej doskonale. To taki pełen rozmachu symfoniczny rock na miarę początku nowego stulecia. Niby zapatrzony w przeszłość, a jednak umiejący korzystać z technicznych zdobyczy współczesności. Ale nie oszukujmy się, przez cały czas utrzymany jest on w stylu retro. Bo „In Search Of The Crystal” to płyta z muzyką jednoznacznie ukierunkowaną w przeszłość. Jej walory liczone są miarą dłuższych form, a nie pojedynczych utworów. Dlatego z wielką radością donoszę, że nowy album Magrathei to rzecz godna uwagi każdego szanującego się fana progresywnego rocka. Dobrze, że w rozległych otchłaniach Progresivii dwaj odkrywcy, znani jako Gordon i Alexander, odnaleźli cudowny kryształ i potrafili z niego zrobić właściwy użytek. A teraz dzielą się jego magicznymi możliwościami z „innymi śmiertelnikami i poszerzają ich horyzonty”.