Pendragon - Pure

Maciej Stwora

ImagePendragon na swym najnowszym albumie wydanym w 2008 roku podąża ścieżką, którą wyznaczył poprzedni krążek grupy - „Believe”. Gitara Nicka Barretta znajduje się na pierwszym planie, a klawisze Clive’a Nolana służą głównie do nadawania klimatu poszczególnym utworom. Natomiast nowością jest bardzo wzmocnione brzmienie muzyki zespołu. Z pewnością znaczący w tym udział miał nowy perkusista - Scott Higham, znany z projektu Caamora, którym dowodzi wspomniany wyżej Nolan. Styl gry Scotta charakteryzuje się niezwykłą dynamiką, która spowodowała, że kompozycje na „Pure” nabrały mocno rockowego, a czasami wręcz metalowego wymiaru. Płyta podejmuje tematykę dorastania młodego człowieka i wszelkich trudności z tym związanych. Okładka jest symbolicznym odzwierciedleniem tego faktu, gdyż wchodzenie w dorosłe życie dla dziecka bywa często torturą, czuje się jak ta postać z obrazka – uwięzione w pudełku. A sama muzyka? Muzyka momentami bywa zaskakująca, ale jak na Pendragon przystało – pełna jest ciekawych pomysłów i obfituje w piękne dźwięki.

Album „Pure” składa się z pięciu utworów, przy czym jeden z nich podzielony jest na trzy części:

Indigo. Rewelacyjne otwarcie płyty. Początek nie zaskakuje niczym szczególnym, stosunkowo „pendragonowskie” intro. Ale już po upływie minuty i 30 sekund napotykamy na pierwszą niespodziankę – bardzo energetyczne wejście z iście rockowym riffem. Słychać tu nieprzeciętne umiejętności perkusyjne Highama. Utwór bardzo ładnie się rozwija. W 5 minucie następuje zmiana klimatu – chwilowe uspokojenie, a tuż po nim silne uderzenie, któremu Clive Nolan nadaje świetne klawiszowe brzmienie. Ale prawdziwa magia czeka na nas w 8 minucie. Nick zaczyna grać wprost anielskie solo gitarowe i tworzy harmonię z cudownymi żeńskimi zaśpiewami. Jeszcze na chwilę pojawia się wokal Barretta w towarzystwie nieziemskiego tła syntezatorów, a potem ciąg dalszy czarów gitarowych. Brak słów. Tego trzeba posłuchać.

Eraserhead. Kompozycja rozpoczyna się bardzo dynamicznie. Później zresztą to szybkie tempo zostaje utrzymane. Do czasu 2 minuty, kiedy to mamy krótkie wyciszenie i kolejną egzotyczną partię wokalną. Moment później otrzymujemy dawkę „piosenkowej” muzyki, z melodyjnymi zwrotkami i chwytliwymi refrenami. Natomiast począwszy od 6 minuty jesteśmy świadkami instrumentalnej uczty, z licznymi pojedynkami gitarowo-klawiszowymi oraz efektowną grą sekcji rytmicznej. Jeszcze spokojne, klimatyczne zakończenie i już możemy zaczynać rozkoszować się główną suitą na „Pure”.

Comatose (I. View From The Seashore). Leniwe, urocze początkowe nuty stoją w dużej opozycji do tego co się dzieje w 3 minucie. Potężne, metalowe „łojenie” może wywołać zaskoczenie na twarzy wielu miłośników Pendragonu. Ewolucja grupy jest bardzo dobrze widoczna właśnie w tym nagraniu – połączenie znanego wszystkim melodyjnego stylu z rockowym „ciężarem”. Delikatny nastrój wraca w 6 minucie. Wtedy to mamy do czynienia z interesującymi dźwiękowymi eksperymentami, które wprowadzają nas w drugą część „Comatose”.Comatose (II. Space Cadet). Pierwsze dwie minuty są bardzo “pendragonowe”, gitara i śpiew Barretta tworzą wspólnie niezwykle ciepły klimat. W okolicy 3 minuty muzyka staje się przestrzenna i odrobinę niepokojąca. W podróż do kolejnej części suity zabiera nas osamotniony głos Nicka.

Comatose (III. Home And Dry). Subtelny wstęp po kilkunastu sekundach przekształca się w absolutnie piękny fragment, który od razu skierował moje myśli w rejony twórczości Pink Floyd. Te wpadające w echo słowa wokalisty dają cudowny końcowy efekt. Równie cudowne doznania zapewnia kończąca to nagranie solówka gitarowa z wplecionymi gdzieś w tle ludzkimi głosami. „Comatose” przynosi ponad 17 minut intrygującej, a w wielu momentach bardzo oryginalnej muzyki.

The Freakshow. Jedyna krótka i zwarta piosenka na albumie. Zaczyna się zadziornie, ale już po chwili wiemy doskonale, kto jest autorem tych dźwięków. Charakterystyczna „płynąca” gitara, pastelowa gra instrumentów klawiszowych i zapadający w pamięć refren. Czyli Pendragon jaki wszyscy znamy i lubimy.

It's Only Me. Finałowa kompozycja swój początek posiada w partii harmonijki ustnej, klawiszy i gitary akustycznej, a także śpiewie wokalisty. Po chwili pojawia się także rytm, tym razem jednak jest delikatny i stonowany. Bardziej rockowo i podniośle robi się w czwartej minucie, gdy instrumenty ruszają do przodu z większą energią. Ostatnie 3 minuty to już popis kunsztu Nicka Barretta w grze na gitarze. Krystalicznie piękna solówka. I jeszcze kilka fortepianowych nut na zakończenie.

„Pure” okazuje się być płytą jeszcze dojrzalszą niż „Believe”. Wszystko wydaje się tu być bardziej przemyślane i lepiej dopracowane. Pendragon rozwijając pomysły z poprzednich albumów, postanowił również wzmocnić swoje brzmienie. Daje to rezultat, jakiego w przypadku tej grupy jeszcze nie słyszeliśmy. „Pure” jest odświeżeniem sprawdzonego stylu Brytyjczyków. Zespół dokonuje postępu, poszukuje nowych pomysłów, nie stoi w miejscu. Krótko mówiąc – jest progresywny. A co najważniejsze, ciągle tworzy poruszającą muzykę. Czegóż więcej chcieć? Z czystym sumieniem polecam.

  
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!