Czasami mimowolnie pewne strony świata kojarzą się ze wszystkim oprócz muzyki. A już z pewnością jest tak w przypadku Malediwów. Plaże, słonce, odpoczynek, lokalna kuchnia, ale nie muzyka. A jeśli już muzyka, to niekoniecznie związana z progresywnym duchem. I pewnie w taki sposób powstają nieusprawiedliwione uogólnienia, opinie, które często mijają się z prawdą i faktami.
Bo można przecież nieco profetycznie powiedzieć: jeśli znajdzie się jeden, z pewnością znajdzie się jeszcze kliku innych. Mam tu na myśli wykonawców, którzy swoją twórczością mogą zostać zakwalifikowani do grupy zespołów bliskich rockowi progresywnemu lub (używając kolejnego słowa-wytrychu) przekraczających inspiracjami pewien kanon progresywnych dźwięków. Czyli mówiąc „po naszemu”: prog-related lub crossover prog.
Dla mnie takim zespołem jest debiutująca swoim pierwszym wydawnictwem grupa o nazwie SkyRock. O swojej muzyce piszą, że jest to: „progressive fusion rock, with Maledivian influences”. Co prawda istnieją od roku 2017, ale dopiero teraz zdołali wydać pełnowymiarową płytę zatytułowaną „Samugaa”.
Właściwie o przynależności do nurtu zbliżonego do rocka progresywnego przekonuje już pierwszy utwór – „Huvafeneh”. To niemal trzyipółminutowe instrumentalne intro wprowadzające elementy muzyki sfer niebieskich pomieszane z solową gitarą.
Kolejne dwa utwory pokazują dwa oblicza zespołu: to łagodne, balladowe („Iru”) i to zadziorne, gitarowe z elementami mocno rockowymi („Heyvallaa Thayyaaru”). Jest jeszcze ta „trzecia strona”. To klasycznie progresywne potraktowanie organów, jak to ma miejsce w utworze czwartym - „Rakkaleh”.
Bez trzech zdań utwór tytułowy jest zarazem największym hitem tej płyty. Delikatny początkowy śpiew Inshy (wokalistka) łączy się z mocniejszymi gitarowymi riffami i już do końca ten duet (z dodatkowymi brzmieniami klawiszy) toczy się równym, nieco zadziornym rytmem, w którym słychać inne egzotyczne smaczki dźwiękowe. Piosenka jest niby jakoś „taka jak nasze”, ale czuć ten zapach i smak orientu.
Utwór „Reyva” to mój osobisty faworyt. Bardzo energetyczny, gitarowy, szybki i… ciekawie potraktowany wokalnie. Mamy tu dwa wokale: żeński i męski, który z powodzeniem włącza się razem z hiphopową melorecytacją. Efekt? Wspaniały.
Piosenka „Vaareygaa” potwierdza tezę wyżej przedstawioną. Magenta i Karnataka nie powstydziliby się takiego utworu.
Ciekawym zabiegiem aranżacyjnym jest podział utworu „Malhi” na dwie części. Część pierwsza pt. „Malhi (Prelude)” to czterdziestosekundowe instrumentalne solo organowo-gitarowe ponownie wprowadzające atmosferę podniebnej podróży, natomiast część druga pt. „Malhi” to przepiękna ballada z orientalnie brzmiącym aranżem i ładnym solowym pochodem gitary basowej w swej środkowej części.
Przedostatni utwór z płyty, „Baraveli Baburu”, to piosenka o bluesowym posmaku, który sprawia, że jest ona najodleglejsza od progresywnego ducha. Ale jej wyróżnikiem jest, oprócz pierwiastka bluesowego, brzmienie Czarnego Lądu, wyczuwalny ton muzyki z kontynentu afrykańskiego.
Na koniec płyty zespół serwuje utwór „Sikunthu”. Bardzo żywiołowy, nawiązujący do aranżacji progmetalowych z ładnie zagranymi gitarowymi solówkami.
Czego chcieć jeszcze? Jest przyjemny debiut, jest zapach i smak egzotyki, jest lekko wyczuwalne brzmienie z kontynentu afrykańskiego, jest gitarowo-klawiszowa moc. No i ciekawie słucha się piosenek zaśpiewanych nie po angielsku, a w języku Dhivehi, na który składają się słowa angielskie, hinduskie i arabskie i który to język jest używany na Malediwach.