Kingcrow - Hopium

Rysiek Puciato

Właściwie, to nie tylko nie czekałem na tę płytę, ale więcej, nawet o niej nie wiedziałem. Dlaczego? Bo jakoś Kingcrow zniknął mi z oczu, tak około 2018 roku, kiedy to ukazała się jego siódma płyta pt. „The Persistence”.

Nie jestem też zbytnim fanem tego zespołu. Jego pierwsza oficjalna płyta ukazała się w 2001r. („Something Unknown”), jednak najwyżej cenię sobie ich album z roku 2004 pt. „Timetropia”, który przez niektóre media był traktowany jako wyjątkowa rock opera i to porównywana z takimi tuzami tego gatunku jak „Tommy”, „Jesus Christ Superstar” czy „Operation Mindcrime”.

Co zatem zachęciło mnie do sięgnięcia po najnowsze dzieło tej włoskiej grupy? Ot, pewna opinia porównująca „Hopium” do szerokiego spektrum dokonań od Porcupine Tree, przez Opeth i Riverside, aż po metalowy Dream Theater. Do tej wyliczanki dodałbym jeszcze: The Pineapple Thief, Leprous, bardzo modny ostatnio Haken i Anathemę z najlepszych czasów. Do tego wszystkiego należy też dodać to, co o płycie mówią krytycy: „(…) ewolucja (zespołu) to starannie utkany rock progresywny, alternatywne klimaty i metal, wykraczający poza zwykłe etykiety gatunkowe. Dzięki „Hopium” Kingcrow dostarcza przejmującą muzykę, która łączy głęboką introspekcję z surową witalnością rocka. Teksty poruszające egzystencjalne dylematy spotykają się z melodiami pulsującymi życiem (…). Ten zbiór opowieści dźwiękowych jest owinięty muzyczną precyzją, na którą może się zdobyć tylko Kingcrow, co jest miłą podróżą dla zmysłów”. I tak jest rzeczywiście. 9 utworów, prawie 60 minut muzyki… bardzo wciągającej muzyki utkanej z nici metalu, elektroniki i progresywnego zamyślenia.

Pozostając w atmosferze niedawno odbytych igrzysk olimpijskich można by (choć każdy musi to uczynić na własne ryzyko) potraktować tę płytę jako swoisty mecz. Nie, nie żadne wyścigi, a właśnie mecz. A więc zacznijmy.

Zacznijmy od rozgrzewki, od swoistego wypróbowania przez zespół swojej formy wokalno-instrumentalnej, od utworu „Kintsugi”. Ten sprawnie zagrany, mocno alternatywno-rockowy utwór o bardzo czytelnej strukturze jest (dla mnie) właśnie taką rozgrzewką. To tu, to tam pojawiają się mocniejsze akordy, przyspieszenie tempa, metalowe zacięcie, ale wszystko pozostaje w treningowej strukturze dźwiękowej. Niemal staccatowa gitara definiuje kolejne sekundy jego trwania, a warstwa tekstowa każe przygotować się do „opowieści” o współczesnym świecie:

„(…) As you say this world is hard sometimes

yes we failed but we got right back up”.

To krótka, raptem czterominutowa, rozgrzewka, ale po niej elektroniczny, stonowany początek wprowadza nas do kolejnego utworu – „Glitch”, który czaruje przez ponad trzy i pół minuty elektroniczną powagą i… świetnie aranżacyjnie rozpracowanym podziałem na zwrotki i jednolinijkowy refren. Główną linię wokalną przełamuje chórek, który rodem z greckich tragedii dodaje słowa rezygnacji: „(…) Wanna get some peace of mind”. I tylko ostatnia minuta, pełna metalowej ciężkości przypomina, że:

„(…) And this glitch, like a flow like I’ve never seen before widens in

the world I know,

ever more, they can’t hide it anymore

I’m not going to play along nevermore”.

„Parallel Lines” to kolejny utwór na płycie. To bardzo ładne połączenie gitar i elektroniki. Po jakby anathemowsko-hakenowskim, lecz nieco bezdusznym, początku w drugiej minucie pojawia się gitara solowa i ona to właśnie „uczłowiecza” całość. Jest takim pozytywnie emocjonalnym dodatkiem do bezdusznej, zautomatyzowanej linii melodycznej. Brzmi metalowo, ale jednocześnie jakoś tak „po ludzku”. Ponadto utwór ten to kolejny dowód na to, że zespół wspaniale opanował sztukę łączenia głównej linii wokalnej z chórkami.

A jak tam z naszym meczem? Pierwsze trzy utwory to rozgrzewka, pierwszy gwizdek i rozpoznanie przeciwnika. Od utworu pt. „New Moon Harvest” rozpoczyna się pierwsza połowa tego „meczu”. „New Moon Harvest”, kolejny utwór – „Losing Game” i następny – „White Rabbit’s Hole” są w pierwszej połowie meczu elementami kluczowymi.

„New Moon Harvest” wznosi płytę na najwyższy poziom. Jest to chyba emocjonalnie najlepszy utwór na płycie. Stonowany, elektroniczny z progresywnymi gitarami, a jednocześnie głęboki w warstwie tekstowej:

”(…) Find a way

There’s a new moon tomorrow

For today

That’s how far we can go

Ohhh… then down came the rain on me”.

Wielokrotnie próbowałem dopatrzyć się w nim jakiegoś słabego momentu i … nie znalazłem.

Taki sam, wysoki, poziom trzyma utwór „Losing Game”. Leniwy, jakby balladowy, elektroniczny początek przełamywany przez całe sześć minut trwania metalową gitarą. Jak dla mnie to najbardziej anathemowski utwór na płycie stosujący ten sam co Anathema zabieg przełamywania łagodnych linii melodycznych huraganowymi wstawkami gitarowymi.

Nie wiem czy Nora Białego Króliczka gdzieś prowadzi, ale piosenka „White Rabbit’s Hole” to kolejny utwór na płycie. Proszę tylko pamiętać, że w dalszym ciągu trwa „pierwsza połowa” naszego meczu. To w swej konstrukcji bardzo hakenowski utwór, choć proszę to porównanie potraktować jedynie jako swoiste przybliżenie. Ponownie mamy tu połączenie spokojnej balladowej linii melodycznej z metalowymi, mocno gitarowymi wstawkami, ale… i to jest najważniejsze mimo tego, że zespół już wcześniej posłużył się takim zabiegiem, nie jest to połączenie nużące. Co więcej, metalowe przełamanie w piątej minucie utworu powinno zadowolić najwybredniejszych fanów prog metalu.

Tak kończy się pierwsza połowa naszego meczu. Bo krótka przerwa sprawia, że utwór „Night Drive” znów rozpoczyna się od leniwego rozpoznania kondycji „przeciwnika”. Ta nocna jazda musi w warstwie tekstowej mówić o rzeczach smutnych i przemijających. Nocna jazda to przecież dla kierowcy czas wzmożonej uwagi, czas na obserwację drogi i… przemyślenia:

„(…) Driving in the cold of beaten paths

Cutting through the fog of my own breath

Take me down below to chase the sun

Take me far away to shake the pain”

I czas na niezbędne szybkie reakcje w wypadku zagrożenia. Te „gitarowe reakcje” pojawiają się w czwartej minucie i aż do końcowego wyciszenia sprawiają wrażenie, że zbliżamy się do „sytuacji podbramkowych”.

„Vicious Circle” to najbardziej elektroniczny utwór z płyty, a jednocześnie (bo to udaje się zespołowi znakomicie) udane połączenie powtarzających się sampli elektronicznych z dobrze znaną, nieco patetyczną, stylistyką progmetalową. A co otrzymuje słuchacz? Wrażenie kolejnej „podbramkowej” sytuacji w tej naszej drugiej połowie meczu.

Na uwagę zasługują też słowa piosenki, które dość wiernie mówią o naszej codzienności, o życiowym wygodnictwie: „(…) Lying down watching the next tv show just to silence my mind”.

Nasz mecz kończy najdłuższy i zarazem tytułowy utwór – „Hopium”. Jeżeli ponownie napiszę, że to kolejne ładne połączenie elektroniki, prog metalu i ładnej linii wokalnej, to mało to Państwu powie. Ale tak to jest. Mamy tu do czynienia z dobrze przyrządzoną mieszanką z pogranicza nowoczesnego prog metalu (w typie hakenowsko-leprousowskim), elektroniki o delikatnie ciężkim brzmieniu i „prostego” metalu (ze skłonnością do klasycznych, starych brzmień Dream Theater). I pełnym zaskoczeniem jest końcowe brzmienie pianina, które ma spełniać rolę wyciszającego zakończenia płyty.

Co do mnie, pozostanę chyba zwolennikiem melodii utkanych w pierwszej połowie meczu. Na własne potrzeby stworzyłem miniplaylistę z tego albumu: „Parallel Lines”, „New Moon Harvest”, „Losing Game”, „White Rabbit’s Hole” i (na dodatek) „Vicious Circle”. Choć podejrzewam, że w miarę kolejnych przesłuchań, bo takie niewątpliwie będą, ten muzyczny mecz będzie inny. Przecież po przerwie następuje zmiana bramek.

Czy polecam Państwu te płytę? Tak, jak najbardziej. Znalazłem gdzieś taką opinię: „(…) ‘Hopium’ marks a zenith in Kingcrow's story, a manifesto of passion and a defiant stride into the auditory unknown. Feel the rush. Defy the silence. With Kingcrow's ‘Hopium’, soar beyond the boundaries of sound and self. dive in”. No to proszę teraz spróbować zanurzyć się w ich muzykę i przekroczyć wszelkie granice pojmowalności.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok