Anderson, Jon & The Band Geeks - True

Olga Walkiewicz

Najtrudniej pisać o muzykach, którzy są dla nas ikonami rocka. Odnieść się obiektywnie do ich twórczości, ocenić to, co tworzą bez emocji, na chłodno. To raczej niemożliwe. Nie można być bezstronnym, gdy jest w naszym sercu pasja i uwielbiamy muzyczny podmiot dyskusji. Są tacy artyści, którzy wytyczają szlaki naszych poszukiwań. To rodzaj fanatyzmu, miłego w swojej formie i postaci, który uskrzydla i daje chwile błogiej, wręcz szczeniackiej radości. Jon Anderson odcisnął swoje piętno na zrozumieniu czym jest piękno i projekcji świata artystycznej estetyki do mojego „interiorem mundum”. Jest, obok Roberta Planta i Freddy’ego Mercury’ego, wokalistą, który uzmysłowił mi absolutną oryginalność i potęgę męskiego głosu. Nie mówimy oczywiście o muzyce klasycznej, gdzie zawsze i wszędzie będzie dla mnie królował Beniamino Gigli, Franco Corelli i Luciano Pavarotti. To inna bajka i nie o tym mam pisać.

Czas płynie nieubłaganie. Od ostatniego koncertu, który Jon zagrał wraz z Yes, minęło prawie dwadzieścia lat. To szmat czasu. Albumy, które stworzył wraz z tym zespołem, są ozdobą kolekcji i wpłynęły zasadniczo na moją muzyczną świadomość. Rosłam z muzyką Yes, dojrzewałam i wkraczałam w dorosłe życie. Moje ukochane płyty „Close To The Edge” i „Relayer” to perły niezwykłej urody, które zawsze oprą się próbie czasu. Solowe dzieła mistrza Andersona nie prześcignęły nigdy yesowych skarbów. Tego też nie dokonał album „True”, lecz pośród krążków, które Anderson firmował własnym nazwiskiem zajmuje wysokie miejsce. Nie odbyłoby się to bez udziału The Band Geeks, od lat kierowanej przez fenomenalnego Richie Castellano, którego znamy dobrze z Blue Öyster Cult. Zespół tworzy pięciu wytrawnych muzyków: Andy Graziano (gitara, bas), Rob Kipp (gitara, klawisze), Andy Ascolese (perkusja), Chris Clark (instrumenty klawiszowe) i oczywiście lider w osobie Richie Castellano (bas, gitara).

Ta współpraca dała fantastyczne efekty w postaci niezwykłej płyty. „True” ma w sobie ekspresję i ciepło, magiczną siłę, jaką rozgrzewał kiedyś serca niezapomniany album „Anderson, Bruford, Wakeman, Howe”. „True” to witalność i afirmacja życia. Pochwała tego, co optymistycznie nastraja człowieka, pozytywnych wartości i wszystkiego, co nadaje sensu naszemu istnieniu.

Premiera albumu miała miejsce 23 sierpnia. Zawiera on dziewięć kompozycji o nieprawdopodobnej mocy, z których każda posiada inna paletę barw i emocji. Na początek otrzymujemy płonący optymistyczną energią „True Messenger”. 12-strunowa gitara i mocny, wielościeżkowy wokal otwierają furtkę do krainy ekspresji i opowieści pełnych słońca i uśmiechu. Lapidarne wersy, zmienne wątki i tysiąc ton optymizmu - to wrota do zrozumienia przekazu tej kompozycji. Eteryczny wokal mierzy się z potęgą muzycznego „clue” i tekstem tryskającym pozytywną energią. Można by powiedzieć, że muzyka Jona Andersona, to rodzaj terapii przeciwdepresyjnej. A jest on z natury człowiekiem, który widzi świat przez „różowe okulary”. „True Messanger” toruje drogę przez dżunglę zarośniętą progresywnym gajem rozmaitości. Dźwięki falują, udrażniają korytarze zmysłowego brzmienia i sensualne, zawikłane ścieżki.

Podobnie nastraja kolejny utwór - „ Shine On”.

„Shine on to you, emotion love, shine on a world . I’m dreaming of, shine on. Take a ticket to believe in everything. Take a ticket to believe in everything, shine on. Never underestimate, shine on. Power of the universe, universal love. Shine on...”.

„Shine On” był znakomitym materiałem na singiel promujący płytę z wielu powodów. Po pierwsze, jest to utwór optymistyczny i nieco szalony w swoich roztańczonych rytmach. Po drugie, nie brakuje mu poetyckiego czaru, wplecionego ukradkiem pomiędzy rozżarzoną energię zwrotek. Chóralne intro wokalne nadaje mu iskier i blasku.

Charakter muzyki nie zmienia się w takt następnej kompozycji - „Counties and Countries”. Jest ona uroczysta i roziskrzona radością. Delikatna przędza muzyczna tworząca zwrotkę wplata się w elementy symfonicznego refrenu. Muzyka i tekst prowadzą słuchacza przez ogrody pachnące idylliczną, różaną wonią, mistycznym snem i namiętnością:

„I’ve seen counties and countries. The garden of Eden are calling me, calling me home. The mountains, down through the oceans, the gift of creation are calling me, calling me calling me home for I received it on that day, the gift of love was here to stay, asking for the love yet to come...”.

„Build Me An Ocean” buduje piękno wokalu na fortepianowym fundamencie, stopniowo łączącym się z basem i perkusją. The Band Geeks dodają niesamowite harmonie chóralne i rozmarzone gitary. Jest tu i apetyczna solówka dyskretnie wpleciona pomiędzy partie wokalne. Jest w tym utworze nastrojowość i podniosła aura, radość ukryta w każdym, najkrótszym dźwięku.

„Still A Friend” kołysze pozytywną energią. Wszystko jest tu wyważone, muzyka i warstwa liryczna emanują optymizmem. To jakby odłamki słońca zamknąć w delikatnym krysztale. Już od dawna muzyka nie porwała mnie tak bardzo swoim optymizmem. Anderson w cudownym mariażu z The Band Geeks osiąga apogeum blasku i euforii, lekkiej niczym pyłek na motylich skrzydłach. To piękno otulone miękkim szalem radości. Można je przetłumaczyć na milion języków, sprawić, że będzie esencją uśmiechów całego świata. To radość w najczystszej postaci.

„Make It Right” ujmuje swoją mistyczną eterycznością i błogim spokojem. Jest wizytówką wokalną Jona Andersona. Oczywiście nic się tu nie może dokonać bez absolutnego wsparcia The Band Geeks. Ten zespół zapewnia doskonałość każdej kompozycji.                                                                  

Podobne ciepło wypływa z „Realization Part Two”. To zabawna kompozycja z dużą ilością perkusji, przytłumionym basem i gitarą akustyczną. Są chwile, że kołysze bajkowymi chórkami, kojarząc się z soundtrackiem do Disneyowskiego „The Lion King”.

Przedostatni utwór na płycie, 17-minutowy „Once Upon A Dream”, pretenduje do miana rockowej epopei. Można tu znaleźć nawiązania do twórczości Yes z okresu „Keys To Ascension”. Wokal Jona Andersona przeplata się zgrabnie ze świetnymi orkiestracjami i chórkami. Nowoczesne brzmienia zazębiają się z orientalnymi motywami dyskretnie ukrytymi pośród „morza rozmaitości” serwowanej przez sekcję rytmiczną. Czuje się tu ogrom pracy, jaki poza Andersonem wykonują poszczególni muzycy The Band Geeks. Trzeba przyznać, że to zespół dużego formatu i współpraca z nim opiera się na perfekcyjnym wzajemnym zrozumieniu. Pomimo obecności takich indywidualności jak Castellano, Kipp, Ascolese, Graziano czy Clark, nie ma mowy o solowym „gwiazdorstwie”. Muzycy stanowią zgrany kolektyw i „działają” razem niczym szwajcarski Patek Philippe Nautilus.

Zamykający ten album utwór „Thank God” można pokochać od pierwszego przesłuchania, otulić się jego pięknem niczym zwiewnym szalem z mgły i marzeń, potem cofnąć do roku 1989, gdy powstał album „Anderson, Bruford, Wakeman, Howe” i utwór „The Meeting”. Obie kompozycje są niezwykłe w swoim szlachetnym przekazie i budowaniu wartości. Są absolutnie piękne, niczym greckie kolumny czy oczy Madonny z obrazu Roberto Ferruzziego. „Thank God” jest hołdem, jaki Jon składa swojej żonie Janee, która go wspierała w trudnych chwilach załamania stanu zdrowia:

„Thank god you’re here thank god I’m home. Thank god you’re in my life. We love to walk in the nature of things together again, you and I...”.

Dużo tu symboliki i powrotów do przeszłości. Ale tak upływa życie. Jest taka chwila w wędrówce po labiryncie rzeczywistości, kiedy zaczynamy spoglądać wstecz. Wspominać, przerzucać kartki z pamiętnika i uzmysławiać sobie, jak szybko upływa czas. Ale może to jest potrzebne, aby zachować w swoim umyśle to, co jest najważniejsze.? Jon Anderson wie o czym mówię...

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok