Progrockowy zespół Long Earth powraca z trzecim albumem studyjnym zatytułowanym "An Ordinary Life". Na Bandcampie możemy przeczytać: ''Album ten opowiada o życiu jako sztuce w trzech aktach. Większość z nas doświadcza tego samego – dorastania, opuszczania domu, znajdowania swojego miejsca w społeczeństwie. Nawiązujemy przyjaźnie, zakochujemy się i odkochujemy, zakładamy rodziny. Spotykamy się z dobrymi i złymi chwilami, stawiamy czoła złamanemu sercu i nieuchronnej śmierci. Wszyscy mamy nadzieje i mamy odwagę marzyć. Znosimy polityczną niepewność i wstrząsy, manipulowani przez tych, których wybieramy, aby nam służyli. Wszyscy jesteśmy świadkami wojen, czy to z bliska, czy zastępczo za pośrednictwem mediów, ponieważ zawsze gdzieś toczy się wojna. Włąsnie te tematy te są eksplorowane przez 65 minut melodyjnego prog rocka''. Trudno się z tym nie zgodzić... O historii zespołu nie będę pisał, bo zrobił to doskonale Artur Chachlowski przy okazji recenzji poprzedniej płyty "Once Around the Sun". Powiem tylko, że kompozycje oscylują muzycznie wokół takich zespołów, jak Comedy Of Errors, Abel Ganz, Egdon Heath czy Final Conflict. Stare, dobre brzmienie lat 80. i 90. w nowej odsłonie, które smakuje naprawdę wybornie. Dla mnie "An Ordinary Life" to, jak do tej pory, jedna z najciekawszych płyt 2024 roku i z każdym kolejnym odsłuchem podoba mi się coraz bardziej.
Album jest podzielony na osiem utworów, z których najkrótszy trwa 5:26 a najdłuższy - 10:57. Łączny czas to 63 minuty i 12 sekund i ani przez moment nie można powiedzieć, że coś się tu dłuży czy też, że jest zbędne. W skład zespołu wchodzą: Mike Baxter (instrumenty klawiszowe), Martin Haggarty (wokal), David McLachlan (gitara basowa), Alex Smith (perkusja) i Renaldo McKim (gitara). Panowie z każdą płytą idą krok do przodu i jeśli wspomniany "Once Around the Sun" był świetny, to najnowsze dzieło Szkotów jest jeszcze lepsze. Postaram się o tym co nieco Wam teraz napisać.
Album otwiera "Fight the Hand that Bleeds You" - politycznie mocny, dziesięciominutowy utwór, który nadaje ton całej płycie. Współgranie między władczym wokalem Martina Haggarty'ego a dynamiczną instrumentacją, w tym sugestywną pracą gitary Renaldo McKima i bogatymi warstwami Mike'a Baxtera, tworzy fascynujący początek. To ładna, soczysta i epicka mikstura, zrobiona z pewnością siebie i z wyjątkową klasą. Muzycy wypełniają płótno dźwiękowe kolorowymi dodatkami, nie stroniąc przy tym od niesamowitych technicznych sztuczek, czego przykładem jest posępna część środkowa, ociekająca patosem i rozpaczą, głęboką melancholią i zmęczoną frustracją. Bas trochę szaleje po okolicy i pogłębia tylko tę smutną atmosferę. Maestria kompozytorska.
"Morpheus" to emanujący spokojem przepiękny utwór oparty na łagodnie płynącym gitarowym arpeggio i niezwykle ciepłym głosie Martina, śpiewającym o wymarzonym świecie i przyszłości. Dorzućmy do tego perkusję Alexa i bas Davida, które mają w sobie delikatny jazzowy charakter i mamy przepis na przecudnej urody balladę. A wspaniała gitara Renaldo wyeksponowana w 4 minucie i 38 sekundzie zapada po prostu w pamięć. To zdecydowanie muzyka dla wrażliwych umysłów i dusz, a dla mnie jeden z najpiękniejszych utworów tego roku.
Wspaniały kawałek melancholijnego piękna jest kontynuowany w prowadzonym przez fortepian "Life”. Słyszymy tu melodię w stylu "szukanie ukojenia", z mądrym tekstem i prostym instrumentalnym akompaniamentem, wyraźnie skupiającym się na melodii i namiętnej ekspresji wokalnej. I tu również odnajdziejmy delikatne elementy jazzu pomieszane z synthpopowym brzmieniem Spandau Ballet. To elegancka muzyczna podróż, która zabierze Was przez pełną gamę emocji po ostatnie kilkadziesiąt sekund zalane sennym pejzażem dźwiękowym.
''Sand'' jest najbardziej ''drapieżną'' kompozycją albumu. Haggarty opowiada historię staruszka, który zastanawia się czemu życie tak cholernie szybko przemija, a każdy następny dzień umyka w jeszcze szybszym tempie niż poprzedni. To płynny, mocny utwór, bardziej skoncentrowany na hard rocku, ale wciąż z wypolerowanym feelingiem, który dominuje na "Once Around the Sun". Na uwagę zasługują bardzo fajny bas i ognista solówka gitarowa w połowie nagrania. Mocniejsze riffy ustępują miejsca wspaniałemu kalejdoskopowi dźwięków klawiszy, by potem powrócić do ekspresyjnych rytmów i zakończyć ten naprawdę udany numer. Nie można nie wspomnieć o perkusji Alexa Smitha, która brzmi tu niczym wyszlifowany granit. Utwory takie jak ten podkreślają zdolność zespołu do równoważenia złożoności z wrażliwością melodyczną, zapewniając, że każda kompozycja pozostaje wciągająca i zapadająca w pamięć.
''Shadows” przywraca spokojne tony. Utwór ma piękne narastanie z przesuwającymi się tonami basu i gitarą akustyczną, czego kulminacją jest majestatyczny progowy finał. Ta najdłuższa kompozycja na płycie posiada folkowe elementy i ma mnóstwo słodkich, choć nieco smutnych, fragmentów. Tytułowe "cienie" opowiadają historię miłości w strzępach, w której żar płomienia wciąż płonie w pisarzu, ale nie jest on pewien czy ta druga osoba w ogóle go jeszcze pamięta, bo nie jest sama, gdy dzwoni. Zespół Long Earth pokazuje tu, że smutek i być może odrobina goryczy nie muszą być owinięte w gniewne akordy i krzyki, aby były skuteczne. Cudowne pasaże dźwiękowe klawiszy przywołują wspomnienia wspaniałych dla muzyki neo-prog lat 80. i 90. Wszystko tu błyszczy złotym pyłem w blasku świec i słuchacz przez niemal 11 minut wręcz zanurza się w bajkowym klimacie tej kompozycji.
Druga część ''Life'' - ''The Arc'' jest wspaniałą, melodyjną balladą z bardzo dobrą gitarą rytmiczną i bujnie brzmiącymi klawiszami. Podczas gdy pierwsza część opowiada o młodości, ''Arka'' może być postrzegana jako oda do dorosłości z ponownym pytaniem: ‘gdzie się podzialy tamte lata?’. Uwagę przykuwają bas Davida McLachlana i wokal Martina przypominający nieco głos Marka Hollisa. To kolejny bardzo mocny punkt tego wydawnictwa.
Nieco ponury, aczkolwiek bardzo mocny w swim wydźwięku utwór ''Moscow'' można swobodnie zinterpretować jako protest song. To potępienie trwającego szaleństwa i niedopuszczalnego pragnienia odbudowy imperium przez jednego człowieka, który wysyła młodych ludzi na śmierć i niesie tę śmierć niewinnym istotom w innym kraju. Muzycznie utwór jest pełen symfonicznych progrockowych tonów z delikatnymi wtrąceniami a'la Talk Talk. ''Moskwa'' pod względem brzmienia i rozmachu tworzy szerokoekranowe, niesamowite doświadczenia muzyczne, które porywają słuchacza swoją wielkością. To kolejna wciągająca muzyczna podróż, w której chętnie bierze się udział. Znaleźć tu można mnóstwo eleganckich instrumentów klawiszowych i dynamiczną sekcję rytmiczną stanowiących wspaniałe tło dla Martina i Renaldo, przedstawiając tę tragiczną historię w naprawdę mistrzowski sposób.
"Empty Shore'' (''Life III'') emanuje trochę poczuciem ostateczności i to nie tylko ze względu na to, że kończy ten album, ale także ze względu na obecny stan spraw globalnych, w których kondycja ludzka jest w niebezpieczeństwie. Jednocześnie spina tryptyk - po młodości i wieku dojrzałym przychodzi czas na starość. Jest to bardzo klimatyczny utwór prowadzący nas do końca tej fascynującej muzycznej podróży. Mamy tu powolne tempo ze stłumionym, lekko posępnym napięciem, które wydaje się gotowe wybuchnąć w każdej chwili. Kazdy z muzyków wnosi swój wkład w niesamowity nastrój, który towarzyszy słuchaczowi aż do ostatnich sekund tej kompozycji. Aż chce się po prostu przejść przez to wszystko raz jeszcze...
"An Ordinary Life" to świetny album. Myślę, że nie tylko fani rocka progresywnego będą ukontentowani po przesłuchaniu tego materiału. Na tej płycie nie ma złego utworu. Ich spójne brzmienie, w połączeniu z wnikliwymi tekstami i misternymi aranżacjami, sprawia, że cały album jest godnym uwagi i wart poświęcenia prawie godziny. To jedna z najlepszych (jak dotąd) płyt tego roku, dlatego gorąco zachęcam do zapoznania się z najnowszym dziełem zespołu Long Earth.