Long Earth - An Ordinary Life

Artur Chachlowski

Long Earth to progresywny zespół rockowy z Glasgow złożony z muzyków, którzy działają już od ponad… czterdziestu lat. Część z nich wywodzi się z formacji Abel Ganz, o czym zresztą pisałem w recenzji poprzedniej, wydanej w 2020 roku płyty, „Once Around The Sun”.

Long Earth zadebiutował w 2017 roku albumem „The Source”, który jednoznacznie zaszufladkował grupę jako swoistego ‘brata-bliźniaka’ Abel Ganz, ale dopiero dołączenie do zespołu wokalisty Martina Haggarty’ego ugruntowało solidną pozycję tej szkockiej grupy na mapie brytyjskiego prog rocka. Wspomniany już album „Once Around The Sun” powszechnie uznany został za znaczący krok naprzód w stosunku do swojego poprzednika.

Kolejny krok do przodu został zrobiony cztery lata później. Bo oto 5 lipca br. ukazała się trzecia płyta w dorobku Long Earth - „An Ordinary Life”. Rozpoczyna się ona trwającym ponad 10 minut utworem „Fight The Hand That Bleeds You”, który wyznacza muzyczny kierunek na następną godzinę niewątpliwej dźwiękowej rozrywki na wysokim poziomie. To dobry początek, wprowadzający nas w muzyczną krainę łagodności, która już za chwilę rozpościerać się będzie przez (prawie) cały czas trwania tej płyty, zaś z literackiego punktu widzenia opisuje on zawiłości brytyjskiej sceny politycznej i jej wpływ na normalne życie zwykłego człowieka.

Zaraz po tym efektownym początku mamy trzy utwory, które być może nie zachwycą Was od razu, ale dość dobrze definiują klimat muzyki Long Earth. „Morpheus” to monotonny, nieco oniryczny utwór, który hipnotyzuje swoją melancholią i pokładami smutku. To ogólne poczucie nostalgii utrzymuje się także w kolejnym utworze - „Life”. Melodia prowadzona jest przez delikatne dźwięki fortepianu i szemrzącej gdzieś w tle gitary. W miarę trwania tempo utworu wzrasta i potęgowane jest coraz bardziej dynamicznym śpiewem Haggarty’ego. Natomiast „Sand” zawiera efektowne gitarowe popisy, potęgowane rozpędzonym i dudniącym rytmem oraz czającym się to tu, to tam niesamowicie mocarnym basem. Jest w tym utworze trochę więcej życia, jest refren, który po kilku razach zaczyna sam grać w głowie, ale, przyznam szczerze, w tym fragmencie płyty, a jesteśmy właściwie już w połowie jej programu, z niepokojem poczułem, że zaczynam się trochę nudzić.

Ale to, co najlepsze dopiero przed nami...

Bo oto rozpoczyna się właśnie potężnie brzmiący, rozbudowany i doskonale rozplanowany 11-minutowy „Shadows” - kluczowy utwór na płycie, w którym aż roi się od ciekawie podanej symfoniki, strzelistych klawiszowych partii, wszechobecne akustyczne gitary błyszczą niczym złocisty pył, zaś głos Haggarty’ego unosi się zwiewnie nad całą tą zachwycającą mieszanką brzmieniową. Wszystko dzieje się tu nieśpiesznie, czujemy się jak byśmy oglądali filmowe kadry utrzymane w zwolnionym tempie. I ten właśnie spokojny rytm podkreśla wartość wspaniałych melodii, które przewijają się przez cały czas trwania tego nagrania. Tak, „Shadows” to zdecydowanie najjaśniejszy i najmocniejszy punkt programu tego albumu.

Ta efektowna kompozycja łagodnie przechodzi w „The Arc (Life part 2)”, co jest powrotem do lekko onirycznych, lekko rozmytych klimatów z początku albumu, a zarazem stanowi idealny moment do rozładowania emocji nagromadzonych podczas słuchania poprzedniej kompozycji. Jest też trampoliną przygotowującą do… marszu na Moskwę.

Właśnie, bo teraz przed nami trwający osiem minut utwór zatytułowany „Moscow”. Z jednej strony jest on potępieniem wojennego szaleństwa, a z drugiej – wezwaniem do opamiętania i apelem o natychmiastowe zawieszenie broni. Muzycznie zaś to kolejny mocny, chyba najmocniejszy, obok „Shadows”, punkt programu tego albumu. Godny finału tej interesującej płyty. Ale to jeszcze nie koniec. Bo na sam koniec otrzymujemy jeszcze jedno ośmiominutowe nagranie - „Empty Shore (Life part 3)”, które w niczym nie ustępuje poprzedniej kompozycji i we wspaniały sposób (uwaga: przepiękna, uporczywie wbijająca się w świadomość i znana już z otwierającej płytę kompozycji, melodia zagrana na gitarze!), znowu na bardzo liryczną nutę, zamyka to wydawnictwo.

Wszyscy potrzebujemy i zasługujemy na normalne życie – taki przekaz przebija z tekstów kompozycji zamieszczonych na tym krążku. Wszyscy potrzebujemy i zasługujemy też na takie albumy, jak ten. „An Ordinary Life” to koncept, który jest obserwacją spraw, których większość z nas doświadczyła, bądź też na pewno doświadczy w „zwykłym” życiu: opuszczenia domu rodzinnego, pozukiwania swojego miejsca w rozpolitykowanym społeczeństwie, znalezienia właściwego partnera, budowania rodziny, starzenia się, dramatu wojny czy straty. Muzycznie nie ma być może na nim żadnych przełomów i ‘odkrywania muzycznej Ameryki’, jego stylistyczną linię nadal wyznacza twórczość Abel Ganz, klimat poszczególnych kompozycji zawieszony jest w (neo)progrockowej tradycji, a brzmienie Long Earth jest na „An Ordinary Life” takie, że można zastanawiać się czy aby album ten nie został nagrany jakieś dwie czy trzy dekady temu.

Jeżeli jednak jesteście otwarci na mądry przekaz oraz melodyjną, bardzo przystępnie podaną, a przy tym ambitną muzykę oraz jeżeli żadne z powyższych stwierdzeń nie stanowi dla Was czynnika, z powodu którego zrezygnujcie z sięgnięcia po ten album, to powiem, że „An Ordinary Life” to rzecz zdecydowanie skierowana do wszystkich progrockowych koneserów i nie mam żadnych wątpliwości, że bardzo szybko dotrze do Waszych pokładów muzycznej wrażliwości.

Polecam.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku