Przyznam szczerze, że jestem zaskoczony. Zaskoczony bardzo pozytywnie. Ba!, nawet wniebowzięty. I to od razu do siódmego muzycznego nieba. Nie spodziewałem się usłyszeć dzieła tak rozbudowanego, kompleksowego, potężnie brzmiącego, a przy tym tak dojrzałego, zdyscyplinowanego oraz, przy całym swoim eklektyzmie, tak spójnego i przystępnego. A już zupełnie nie spodziewałem się, że autorem tak wybitnej produkcji będzie artysta znad Wisły. I to do tego, artysta do tej pory całkowicie mi nieznany. Kayanis. Czy ktoś o nim słyszał? Nielicznym szczęściarzom zazdroszczę tej miłej znajomości. Ja przy okazji premiery płyty „Where Abandoned Pelicans Die” spotykam się z jego muzyką po raz pierwszy. Ten niedoszły absolwent słupskiej Państwowej Szkoły Muzycznej ma w swoim wcześniejszym dorobku płyty „Machines And Dreams” (1998) oraz „Synesthesis” (2001), na których dał się podobno poznać (piszę „podobno”, gdyż opieram się wyłącznie na opinii innych, bo nie słyszałem tych albumów) jako twórca muzyki elektronicznej. Na drugiej z wymienionych płyt Kayanis zdecydował się na niesamowity rozmach realizacyjny. W nagrywaniu „Synesthesis” wzięło bowiem udział blisko 150 osób: współpracujący z artystą soliści, Państwowa Orkiestra Kameralna w Słupsku i stuosobowy chór.
Nie inaczej jest w przypadku najnowszego albumu Kayanisa zatytułowanego „Where Abandoned Pelicans Die”. Mamy tu do czynienia z niecodziennym rozmachem kompozytorsko-wykonawczym, epicką potęgą brzmienia, łączeniem motywów elektronicznych, klasycznych, rockowych, operowych, a także piosenkowych. Mamy tu chóry. Mamy orkiestrę. Te właśnie elementy stały się prawdziwym wyznacznikiem tego wszystkiego, z czym spotykamy się słuchając tej monumentalnie brzmiącej płyty.
Omawiana przeze mnie płyta to dzieło gigantycznego kalibru. Trwa ono 75 minut i po raz pierwszy od nie wiem już jak dawna, czuję, że mogłoby ono trwać i trwać o wiele dłużej. A przecież nie przepadam za rozdętymi do granic wytrzymałości płytami kompaktowymi, na których doszukać się można mnóstwa muzycznych „zapchajdziur” umieszczonych tylko po ty, by wykorzystać do maksimum technologiczną pojemność srebrnego krążka CD. Ale nie w tym przypadku. Kayanis sięga po niezwykle szeroką paletę środków artystycznego wyrazu. Scala on w jedność szereg różnorodnych form muzycznych, nie przejmuje się żadnymi ograniczeniami, barierami, pozornymi przeciwieństwami. Łączy potężne orkiestrowe brzmienia z kameralnymi wstawkami, pompatyczne chóry z rockowym, a nawet metalowym zacięciem, wiąże elementy muzyki klasycznej z popem, liryczne piosenki z ariami operowymi, akustyczne dźwięki gitar z metalowymi riffami i brzmieniem kościelnych organów. I co najważniejsze, to wszystko ma swój sens i logikę. Wszystko układa się w zgrabny i łatwy do zrozumienia sposób. Różnorodność form i dynamika muzycznych zdarzeń na płycie „Where Abandoned Pelicans Die” doprawdy zapiera dech w piersiach. Dlatego słucha się tego albumu nie tylko z szeroko otwartymi uszami, ale i szeroko rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Poszczególne tematy łączą się ze sobą, niekiedy subtelnie powracają (jak w „Close To Me And Far From You” i „The Truth Of Violet”) delikatnie zmodyfikowane, podkreślają podniosły wydźwięk całości poprzez stosowanie zaskakujących wyciszeń i akustycznych dźwięków (najlepszym tego przykładem jest utwór „When You Cry Out All Your Tears”). Słucha się tej płyty jak ścieżki dźwiękowej z jakiejś wielkiej hollywoodzkiej produkcji. Tak, hollywoodzkiej, bo takiego rozmachu nie spotkałem jeszcze na żadnym polskim soundtracku, choć przecież mistrzów pokroju Kilar, Lorenc, czy Preisner u nas nie brakuje.
W muzyce Kayanisa doszukać się można pewnych elementów twórczości Vangelisa i Gandalfa, ale jest też sporo śladów filmowych fresków a’la Ennio Morricone (posłuchajcie finału „Princess Of Hopelessness”), mamy tu muzykę chóralną (Akademicki Chór Uniwersytetu Gdańskiego pod dyrekcją Marcina Tomczaka), są też solowe partie operowe (Magdalena Rucińska – sopran). Mamy tu do czynienia z muzyką klasyczną (weźmy chociażby finałową repryzę tematu „The Truth Of Violet”), z fortepianową miniaturką utrzymaną w duchu muzyki Fryderyka Chopina („The Final Embrace”) czy z produkcjami spod znaku Erica Levi i jego słynnej Ery (tej od „Ameno”). Jest tu mnóstwo przepięknych orkiestracji podanych w sposób, który przypomina mi to, co zespół Camel tak udanie zastosował na swojej płycie „Harbour Of Tears”. Jest wreszcie trochę tematów utrzymanych w klimacie ilustracyjnych kompozycji Mike’a Oldfielda. Zresztą tych oldfieldowskich pierwiastków jest w muzyce Kayanisa więcej. Najbardziej rzucającymi się w uszy są dwie przeurocze piosenki, urastające nieomal do wymiaru przebojów muzyki pop. Bo przecież zarówno „Lightsleeper” (śpiew Patrycja Modlińska), jak i tytułowy „Where Abandoned Pelicans Die” (śpiewa Jarosław Nuszczyński) to, choć zdecydowanie bardziej liryczne, ale, pisz wymaluj, potencjalne hity pokroju „Moonlight Shadow” czy „To France”.
Znakomity to album. Jego eklektyzm jest największym, obok epickiego rozmachu, genialnych kompozycji, łatwo zapadających w pamięć melodii, dramaturgii i szerokiej palety zastosowanych środków artystycznego wyrazu, atutem tego wydawnictwa. Co ważne, słucha się go od początku do końca z zadziwieniem, fascynacją, w stanie totalnego zaintrygowania, z zatraconym poczuciem upływającego czasu i bez konieczności spoglądania na zegarek w oczekiwaniu na pojawienie się ulubionego fragmentu. Cała płyta od kilku tygodni jest takim moim 75-minutowym „ulubionym fragmentem”. Bardzo ulubionym...
Brawo Kayanis! 11 gwiazdek w dziesięciopunktowej skali.
P.S. Dystrybucją płyty „Where Abandoned Pelicans Die” zajmuje się firma Lynx Music.