I oto trafia nam w ręce kolejne opasłe tomiszcze z prog rockową muzyką autorstwa byłego lidera Spock’s Bard, Neala Morse’a. Znowu bardzo długi to album (prawie 70 minut, a w limitowanej wersji specjalnej z dodatkowym krążkiem CD – ponad 110 minut!), znowu zawiera muzykę skomponowaną według typowo „morse’owskich” schematów, znowu nagrany przez naszego bohatera przy współudziale Mike’a Portnoya (Dream Theather) i George’a Randy’ego (Ajalon), znowu niesie treści sławiące imię Boga, znowu w jego programie znajduje się długa, wieloczęściowa suita…
Ale nie myślcie, że zacznę teraz narzekać. Nie narzekam w ogóle. Bo pomimo tego, że oponenci z pewnością nazwą nową płytę Morse’a albumem wielce przewidywalnym, ja – pomimo zastosowania pewnych, doskonale znanych już z wcześniejszych płyt tego artysty, receptur – uznaję „Lifetime” nie tylko za najlepsze solowe dzieło w dorobku tego artysty, lecz uważam ten album za zdecydowanie najmocniejszą tegoroczną pozycję w kategorii „the best pure progressive rock album”.
Nikt nie czuje takiej muzyki bardziej niż Neal Morse. Nikt w całej prog rockowej branży nie zbliża się do tego poziomu wrażliwości artystycznej, który na swojej nowej płycie prezentuje były lider Spock’s Beard. Pod tym względem zostawił on daleko w tyle nie tylko swoich kolegów z zespołu, którzy coraz częściej oddalają się od swoich progresywnych korzeni romansując z typowo amerykańskim rockiem, lecz także całą generację współczesnych wykonawców, którzy mniej lub bardziej świadomie wpuszczają swoją twórczość w kanał z napisem „prog metal” lub „pobratymcy Jeżozwierzy”. Neal, jako jeden z nielicznych, wyłamuje się tym schematom i na swojej nowej płycie wznosi się na prawdziwe wyżyny własnych, przeogromnych zresztą, możliwości. Na „Lifetime” w umiejętny sposób nawiązuje do klasycznych brzmień, którymi dał się poznać światu na wczesnych albumach swojej macierzystej formacji. Gwarantuję, że jeżeli ktoś lubi albumy „The Light” i „Beware Of Darkness”, temu płyta „Lifeline” spodoba się na pewno.
Nowe dzieło Morse’a rozpoczyna się od epickiego utworu tytułowego, który doskonale wprowadza słuchacza w nastrój całości. Przez 13 minut Neal prezentuje prawdziwą kaskadę przeuroczych prog rockowych tematów, melodii i klimatów. W utworze tym (zresztą tradycyjnie na całej płycie również) Neal nawiązuje do swoich autobiograficznych doświadczeń, które doprowadziły go do tego, że znalazł swoje powołanie w śpiewaniu o obecności Boga w jego życiu. Praktycznie każda fraza, każda nuta twórczości Morse’a podporządkowana jest temu, by wyśpiewywać o głębokim sensie Bożej obecności w naszych działaniach. Tego właśnie dotyczy kolejny utwór na płycie „The Way Home”. To przeurocza, ledwie 5-minutowa ballada, o wspaniałej linii melodycznej, która momentalnie zapada w pamięć. Zresztą takich okołopięciominutowych utworów jest więcej na tej płycie. I jest to prawdziwy plus tego krążka. O ile jeszcze opowiadający o biblijnym potworze wyłaniającym się z morskich otchłani „Leviathan” to rzecz mocno awangardowa i ze swoimi ciężkimi, połamanymi rytmami oraz wysuniętą na plan pierwszy sekcją dętą, najbardziej oddalona od głównego nurtu twórczości naszego bohatera, to już kolejne utwory o mocno piosenkowym charakterze – „God’s Love”, a szczególnie „Children Of Chosen” - to prawdziwy popis zwięzłej morse’owskiej stylistyki z jej niezwykłą melodyjnością, harmonicznością, hymnową rytmicznością refrenów oraz licznymi instrumentalnymi fajerwerkami (cudowna partia gitary akustycznej w „Children Of The Chosen”). Te kilkuminutowe zgrabne perełki budzą prawdziwy zachwyt. To samo można powiedzieć o utrzymanym w bardzo podniosłym nastroju, przysparzającym w trakcie słuchania przyjemnych dreszczy rozkoszy na plecach, utworze „Fly High”, który zamyka to wydawnictwo. Neal śpiewa w nim o duchowym powrocie do korzeni. W chwilach, gdy spotykają nas trudne zdarzenia, gdy pojawiają się wątpliwości i pytania, na które coraz trudniej znaleźć właściwe odpowiedzi, podświadomie wracamy do czasów bezpiecznego dzieciństwa. Dzięki spokojowi, który czerpiemy z naszych doświadczeń możemy w trudnych sytuacjach sięgać wyżej, zdobywać to, co niedostępne i wzbijać się powyżej własnych możliwości. Bardzo mądre i optymistyczne to przesłanie. To mądrość człowieka, który czuje się pogodzony z Bogiem. A przecież tuż przed tym utworem, Neal zamieścił blisko półgodzinną (28 minut i 43 sekundy), pełną zmian tempa i nastrojów, autobiograficzną suitę pt. „So Many Roads”. To prawdziwa kronika życia jej autora, zarówno pod względem muzycznym, jak i biograficznym. Gdy wsłuchamy się uważnie w treści, o których śpiewa Morse, jak i w samą muzykę, przekonamy się jak „wiele dróg” czekało na naszego bohatera w przeszłości. Przekonamy się też, że dobrze się stało, że wybrał tę jedną, tę właściwą. Tę, dzięki której może swoim nieprzeciętnym talentem dzielić się pięknem, które rodzi się w jego sercu i głowie, a potem – w postaci magicznie cudownych dźwięków – trafia na jego kolejne płyty.
Dobrze, że tak się dzieje. Dobrze, że ukazują się takie albumy, jak ten. Jednym z pewnością pomogą odnaleźć sens życia, innych po prostu wzruszą, dla innych będą niepowtarzalnym przeżyciem artystycznym, a dla jeszcze innych – będą po prostu kolekcją przepięknych, zagranych na najwyższym poziomie kompozycji. Album „Lifetime” udał się Morse’owi pod każdym względem. I za to mu chwała. Czapki z głów!
P.S. Wspomniałem już, że w limitowanej wersji podstawowemu programowi płyty „Lifetime” towarzyszy dodatkowy krążek z sześcioma premierowymi, nigdy wcześniej niepublikowanymi utworami. Trwają one łącznie 42 minuty z sekundami i stanowią chyba najlepszy i zdecydowanie najbardziej wartościowy dodatek w bogatej kolekcji bonusowych krążków dołączanych do płyt Neala Morse’a. Zestaw utworów składa się z 4 coverów oraz dwóch oryginalnych nagrań skomponowanych przez Morse’a, które z jakichś względów nie znalazły się w zasadniczym programie płyty „Lifetime”. Całość otwiera zwariowana wersja starego przeboju braci Osmond (czy ktoś ich jeszcze pamięta?) pt. „Crazy Horses” ze wspaniałym solo na gitarze gościnnie występującego w tym utworze Paula Gilberta. Po tym kawałku mamy jeden z mniej znanych przebojów Bee Gees „Lemons Never Forget”, który w swej końcowej wersji spuentowany został śpiewanym falsetem fragmentem innego dyskotekowego hitu braci Gibb, „Night Fever”. Jako trzeci na bonusowym krążku znajduje się mocno bluesowy utwór „The Letter” z żelaznego koncertowego repertuaru Joe Cockera. Potem mamy „(What’s So Funny Bout) Peace, Love And Understanding”, który przed laty wylansował Elvis Costello. No i nadszedł czas na kompozycje Neala: „Sometimes” to pop rockowa miłosna piosenka utrzymana w stylu słodkich ballad, które jednak w wydaniu Morse’a, jak w niczyim innym, zamieniają się w prawdziwe wyciskacze łez. No i wreszcie na koniec bonusowej części mamy wspaniały 11-minutowy epik pt. „Set The Kingom”, który chyba tylko ze względu na swoje rozmiary nie znalazł się w zasadniczym programie płyty „Lifetime”. Świetny to utwór. Można by rzec, że gdyby nie był umieszczony zaledwie na bonusowym krążku, byłby on murowanym kandydatem do miana prawdziwego klasyka, który wyszedł spod pióra Neala Morse’a. To po prostu genialny utwór, który stawia prawdziwą kropkę nad „i” na zakończenie dodatkowego krążka towarzyszącego wspaniałej nowej płycie naszego bohatera. Brak mi słów zachwytu. Tak dobre to wydawnictwo. W dodatku opatrzone ciekawą szatą graficzną, której wymowna symbolika, jak ta z okładki płyty, potrafi w jednej sekundzie przemówić mnóstwem ważnych treści. W książeczce można znaleźć też komentarze, którymi Neal opatrzył literacki kontekst poszczególnych utworów. Czyż trzeba czegoś więcej? „Lifetime” to prawdziwa uczta dla ducha i uszu każdego wrażliwego fana (nie tylko) progresywnego rocka. Jak się okazuje, o ważnych i mądrych życiowych prawdach można opowiadać za pomocą muzyki. Co więcej, nawet jeśli większość przekazywanych przez autora treści dotyczy tak poważnych kwestii jak religia, to Morse w sposób doskonały pokazuje, że można o nich mówić w radosny i wesoły sposób. Świadczy o tym chociażby „hidden track” na bonusowym krążku, gdzie w atmosferze radosnego jam session Morse wdaje się ze swoimi przyjaciółmi – Portnoyem i Georgem – w przezabawny dialog słowno-muzyczny. Palce lizać! Muzyka w wydaniu Neala Morse’a na płycie „Lifeline” to prog rock na TAK! Szacunek, panie Morse!