Ależ to płyta!!! Zrobiona zgodnie ze swoim tytułem na starą modłę. Ale takie właśnie miało być to dzieło. Resume, łabędzi śpiew, pożegnanie, podsumowanie, zerwanie ze światem muzyki… Nazwijcie to, jak chcecie. Ale to podobno ostatni muzyczny ślad, który zostawia po sobie wieloletni lider grupy IQ, Martin Orford. Płytą „The Old Road” ten wielce zasłużony dla progresywnego rocka muzyk żegna się ze sceną rockową. Powód? Podobno jest nim rozczarowanie związane z internetowym piractwem i brakiem możliwości godziwego zarobkowania przy pomocy, było nie było, niszowej przecież muzyki.
Niezwykle gorzka to konstatacja, ale nie ma powodu sądzić, że nieprawdziwa. W każdym razie brzmi ona bardzo wiarygodnie w ustach tak doświadczonego przecież artysty. Przypomnijmy, że w 1977 roku założył on swój pierwszy zespół, The Lens, który w 1981 roku przekształcił się w niezwykle popularny w prog rockowych kręgach IQ. Od początku działalności tej grupy, aż do ubiegłego roku był jej prawdziwym przywódcą i głównym kompozytorem. Stał się prawdziwą ikoną neoprogresywnego rocka, a kolejnymi, wydawanymi regularnie płytami dowodził, że jest muzykiem o nieprzeciętnym talencie. W wolnych chwilach działał z sukcesem w innych projektach. Przede wszystkim w grupie Jadis, przyczyniając się do zdobycia sporej popularności przez tę formację (weźmy chociażby pamiętną płytę „More Man Meets The Eye” z 1992 roku). Regularnie występował w zespole towarzyszącym Johnowi Wettonowi i to zarówno w studiu, jak i na trasach koncertowych. Zrealizował też jeden prywatny projekt, wydaną w 2000 roku płytę „Classical Music And Popular Songs”, która była sympatycznym zbiorem utworów chowanych na przestrzeni lat gdzieś w na dnie głębokiej szuflady. Na płycie tej towarzyszyło mu liczne grono uznanych w prog rockowym świecie muzyków.
Nie inaczej jest na jego nowej, a zarazem ostatniej płycie. Możemy na niej usłyszeć m.in. Mike’a Holmesa (IQ), Andy Edwardsa (IQ, Frost), Gary Chandlera (Jadis), Nicka d’Virgilio i Dave’a Merosa (obaj ze Spock’s Beard), Johna Mitchella (Arena, It Bites), Dave’a Oberle (Gryphon), Steve’a Thorne’a, Colma Brodericka, Johna Wettona i Davida Longdona. Na albumie „The Old Road” Orford nie dość, że gra na swoich instrumentach klawiszowych, to jeszcze śpiewa w dwóch utworach (w „Grand Designs” i „The Old Road”), a także – to nowość! – gra na gitarach. Ścieżki wokalne w pozostałych nagraniach rozdzielone są pomiędzy Johna Wettona, Steve’a Thorne’a i Davida Longdona (który podobno był numerem dwa na krótkiej liście następców Phila Collinsa po opuszczeniu przez niego Genesis). Całość uzupełniają dwa nagrania instrumentalne: niezwykle dynamiczne i pełne prog rockowego szaleństwa „Power And Speed” (są w nim takie fragmenty, że słychać równocześnie aż czterech gitarzystów: Mitchell gra na gitarze prowadzącej, Chandler na rytmicznej, Thorne na akustycznej, a Orford na elektrycznej) oraz miniaturowe „Prelude”, będące wstępem do umieszczonej mniej więcej w połowie płyty kompozycji tytułowej.
Muzyka, którą słyszymy na płycie „The Old Road” to rock progresywny w najbardziej tradycyjnym ujęciu. Jest ona dokładnie taka, jaką znamy z wcześniejszych albumów z udziałem Orforda. Gdyby poszczególne utwory wypełniły którąkolwiek z płyt IQ, byłyby ich prawdziwą ozdobą. Dotyczy to szczególnie nagrania „The Time And The Season” zaśpiewanego we wspaniały sposób przez Wettona i okraszonego fenomenalnymi partiami gitary przez Mike’a Holmesa. W tym utworze słychać też klasę sekcji rytmicznej grupy Spock’s Beard oraz doskonałą pracę gitary rytmicznej Gary Chandlera. Wszystko to czyni z tego utworu rzecz niewiarygodnie piękną. To samo można powiedzieć o równie długiej (10 minut) kompozycji otwierającej to wydawnictwo – „Grand Designs”. Mamy tu mnóstwo typowych dla orfordowskiego art rocka zmian tempa i nastrojów, barokową sekcję instrumentalną oraz liczne, zmieniające się jak w kalejdoskopie, lecz zawsze niezwykle przyjemne dla ucha, linie melodyczne. Podobać może się też pełen rozmachu utwór tytułowy z rewelacyjną partią skrzypiec, fletu i akustycznych gitar (zwracam uwagę na rewelacyjne „pojedynki” między Orfordem, a Mitchellem). Nagranie to jest muzyczną kwintesencją całej płyty, wręcz całej art rockowej filozofii uosabianej przez naszego bohatera. Na osobną wzmiankę zasługują też dwie balladowe pieśni zaśpiewane przez Davida Longdona. Zarówno „Ray Of Hope”, jak i kończąca płytę „Endgame” potrafią wzruszyć swą niewinną lirycznością do łez. To utwory, których urody nie da się opisać słowami. Zagrane i zaśpiewane są one na najwyższym poziomie. Gdyby świat był choć trochę sprawiedliwy, obie stałyby się prawdziwymi hitami pod każdą szerokością geograficzną. Zresztą – co tu dużo pisać - niemal każdy kolejny utwór na płycie wydaje się piękniejszy od poprzedniego.
Album „The Old Road” z premedytacją został utrzymany przez jego autora w tradycyjnym prog rockowym stylu. Duch twórczości IQ czai się w tej muzyce w każdej pojedynczej nucie i w każdym kolejnym dźwięku. To album konserwatywny jak mało który, a przy tym piękny, jak każdy kolejny krążek nagrany przy współudziale Martina Orforda. To płyta, która cieszy od pierwszego do ostatniego akordu i która przez cały czas zachwyca swoim czarem i niepowtarzalnym pięknem. Dzieło życia Martina Orforda? Kto wie, czy faktycznie tak nie jest. Choć nie zapominajmy, że zostawił on po sobie mnóstwo innej, równie wspaniałej muzyki, która po dziś dzień wyznacza horyzonty współczesnego artystycznego rocka.
PS. Po zakończeniu tej recenzji spojrzałem jeszcze raz na jej pierwsze paragrafy. „Założył”, „stał się”, „był”, „działał”, „występował”, nagrywał”, „zostawił po sobie”… Te wszystkie wyrażenia sprawiają wrażenie, jakbym pisał o kimś, kogo nie ma już wśród nas. Pomimo tego, że Martin postanowił tym krążkiem pożegnać się ze środowiskiem prog rocka i udaje się na muzyczną emeryturę, to przecież wciąż żyje i, jak znam życie, na pewno w wolnych chwilach nie przestanie komponować. Wilka zawsze będzie ciągnąć do lasu. Być może nadejdzie jeszcze taki moment, że postanowi on jeszcze zebrać swoje piosenki do kupy, skrzyknie kolegów-muzyków, wejdzie z nimi do studia i wyda kolejną piękną płytę. Wierzę, że nadejdzie taka chwila. Póki co, dziękujemy Ci, Martin, za tyle cudownych dźwięków, które po sobie zostawiłeś i życzymy powodzenia w tym, co zamierzasz teraz robić, cokolwiek to będzie. Ale wróć jeszcze kiedyś to muzyki…