Właściwie to rzadko mówi się o solowych płytach członków bardzo dobrze znanych zespołów. Traktuje się takie wydawnictwa jako odskocznie, „odpoczynki” od tej właściwej działalności, tzn. grania w macierzystym zespole. A przecież wcale tak nie jest. Często solowe dokonania są równie dobre, jak te zespołowe...
Tak jest w przypadku Jordana Rudessa. Ten wykształcony klasycznie klawiszowiec już w 1993 roku nagrał swoją pierwszą płytę – „Listen”. W roku 1994 współpracował z Annie Haslam z zespołu Renaissance i z zespołem The Dixie Dregs, który po 12 latach przerwy nagrał album „Full Circle”. A po drodze mamy jeszcze projekt pod nazwą „The Rudess/Morgenstein Project” oraz trzy płyty nagrane jako członek supergrupy Liquid Tension Experiment. I dopiero potem (po opuszczeniu zespołu przez Dereka Sheriniana) Rudess został pełnoprawnym członkiem Dream Theater. I ta współpraca zaczęła się od nie byle jakiego albumu, bo od „Metropolis Pt. 2: Scenes from A Memory”. Równolegle do pracy w Dream Thetaer Rudess nagrał 17 płyt solowych. Wśród artystów uczestniczących w nagraniach byli tak znani muzycy, jak: Jonas Reingold, Joe Bonamassa, Marco Minnemann, Neal Morse, Nick D'Virgilio, Steven Wilson oraz koledzy z zespołu: James LaBrie czy John Petrucci. Do tych siedemnastu płyt w tym roku doszła kolejna – osiemnasta pt. „Permission To Fly” z udziałem takich gości, jak: Darby Todd (Devin Townsend), Steve Dadaian, That Joe Payne (The Enid) i Bastian Martinez.
Istota nowego albumu jest, zdaniem samego twórcy, „(…) inspirowana burzliwymi wydarzeniami z lat 2023-2024, a motywy pokoju i sprzeciwu wobec przemocy wplecione są w wiele utworów”. A samo jego powstanie raczej nie było zbyt bolesnym procesem, bowiem niejednokrotnie Rudess mówi w wywiadach, że: „(…) tworzenie muzyki jest dla mnie równie ważne jak powietrze. Niezależnie od tego, czy chodzi o komponowanie utworów na fortepian, czy o podjęcie bardziej wyszukanych projektów, takich jak ten album, akt tworzenia odgrywa kluczową rolę w moim przetwarzaniu emocjonalnym i wyrażaniu siebie. Kiedy zanurzam się w nowym projekcie, inspiracja przepływa i przypomina mi się satysfakcja, jaka płynie z urzeczywistniania muzycznych pomysłów”.
Warto dodać, że po raz pierwszy w powstaniu płyty uczestniczyła córka muzyka – Ariana. „(…) Wszystkie teksty na albumie zostały napisane przez moją córkę Arianę. (…) Chociaż sam lubię pisać teksty, skupiam się głównie na jakości dźwiękowej słów. W przypadku tego albumu chciałem sięgnąć głębiej i zaoferować coś, co znajdzie swój wyraz na głębszym poziomie. Ari wykonała wyjątkową robotę”.
„(…) Now, I’m searching for your eyes / All I see is emptiness / Cold and stormy skies / Now, I’m reaching out my hand / Winter’s grip takes hold of me / I’m frozen where I stand” – tak zaczyna się pierwsza kompozycja płyty. Lecz słowa te pojawiają się w utworze „The Final Threshold” dopiero po niemal półtoraminutowej klawiszowej galopadzie improwizacyjnej, która od samego początku wbija w fotel i swoją „nerwowością” zmusza do słuchania tego, co się będzie działo dalej. A dalej jest zrównoważony i dobiegający jakby z daleka głos Payne’a. Głos balladowy i pełen smutku. Klawisze i głos stanowią o progresywnym charakterze tego utworu. Długie frazy i łagodne brzmienia. Proszę tylko nie pozostawać przy pierwszej kompozycji, gdyż dalej jest… jeszcze ciekawiej.
Potrzebowałem kilku przesłuchań, aby w pełni docenić współpracę perkusisty i gitarzystów w utworze „Into The Lair” (zwłaszcza tak od około 4 minuty). Ten wieloczęściowy, dziewięciominutowy epicki utwór wędruje przez szeroką gamę dźwiękowych krajobrazów. Od upiornego, przez progresywny i progmetalowy, po wodewilowy, nigdy się nie zatrzymuje, nie zwalnia. I oczywiście są momenty, w których da się wyczuć brzmienie rodem z Dream Theater. I proszę nie pytać jak udaje się końcowej części utworu przejść z ostrego rockowego grania do niemal ambientowego szeptu… Proszę tego posłuchać.
Umiejscowiona pomiędzy dwoma dziewięciominutowymi utworami (wspomniany wyżej „Into The Lair” i następny„The Alchemist”) kompozycja pt. „Haunted Reverie” to liryczna podróż przez głębię strachu i rozpaczy, której kulminacją jest triumfalne wyjście do samowyzwolenia: „(…) My fears pushed aside / A rebirth so profound / The chains are shattered now / And the nightmare’s grip released”. Muzycznie jest to najbardziej eksperymentalny utwór na płycie. Początkowa improwizacja zniechęca, by po chwili łagodny wokal znów wzbudził zainteresowanie. I to zainteresowanie trwa do końca.
„The Alchemist” to najbardziej kolorowy, wieloaspektowy i żywiołowy utwór na albumie. Metrum i instrumenty prowadzące zmieniają się regularnie, a złożoność utworu pozwala każdemu członkowi zespołu przebłysnąć przez sekcje ostrych gitar, cichego fortepianu, wspaniałego, bogatego melodyjnego wokalu i labiryntowych pasaży organowych. Proszę tylko dobrze gospodarzyć czasem, bo chyba na pewno przyjdzie Wam co najmniej kilkukrotnie posłuchać tej bardzo złożonej kompozycji.
Jeżeli „The Alchemist” wyczerpał czyjeś siły, to czterominutowy utwór „Embers” na pewno pozwoli na ich regenerację. Ten utwór pokazuje balladową stronę twórczości Rudessa. Wskazuje na fakt, że gdy muzyk chce stworzyć atmosferę intymnej ballady, to udaje mu się to w całej pełni:
„(…) And in the night / The darkness sets in fast / A shadow that sinks to your bones / And though you’re weary from the storm / That burn you feel within your soul / Its embers keeps you warm”. I tylko pozostaje zasłuchać się, bo śpiew Payne’a doskonale oddaje nastrój strachu i nadziei.
Bardzo patetycznie rozpoczyna się utwór „Shadow of the Moon”, by po chwili zabrzmieć jakoś tak Parsonowsko i melodyjnie. Jeżeli w poprzednich piosenkach pole do popisu mieli gitarzyści, to tutaj do głosu dochodzi Darby Todd i jego perkusja. „(…) Hear the roar, the engine’s on / Activate the gears / Say goodbye to all you’ve known / Forever waits for those who face their fears” – wyrusz w podróż, włącz silniki, powiedz do widzenia temu, co znasz… - to motyw przewodni tego utworu.
Na płycie jest jeszcze trzeci dziewięciominutowy utwór - „Eternal”. Nie należy jednak ich wszystkich jakoś szczególnie łączyć. Każdy stanowi oddzielną całość ze swoją własną ideą przewodnią. „Eternal” jest na samym swoim początku najbardziej zwariowanym utworem zwariowanego klawiszowca, by w swej środkowej części powrócić na stonowane tory dobrego rockowego utworu, a następnie ponownie wkroczyć na terytorium improwizacji. I tak właśnie przemieszane są kolejne, nieformalne, części tej kompozycji.
Przedostatnia kompozycja, „Footstep In The Snow”, przypomina nieco wcześniejszy utwór „Shadow Of The Moon”. Ta sama struktura, ten sam nastrój: nieco balladowy, nieco Parsonowski, melodyczny, spokojny.
Na koniec Rudess dostarcza nam przysłowiowy deser – instrumentalny utwór pt. „Dreamer”. Proszę się poczuć jak w filharmonii. Po prostu zamknąć oczy i dać się wieść kolejnym dźwiękom. Gra przecież cała wielka orkiestra, jest nawet harfa! To tylko pięć minut, pięć minut marzeń.
Nie wiem ile twarzy ma Jordan Rudess. Na pewno tę klasyczną, wyuczoną w szkole. Na pewno tę skłonną do zwariowanych improwizacji. Na pewno tę dreamtheaterowską. Do tej listy po przesłuchaniu płyty „Permission To Fly” proponuję dodać: twarz balladową i twarz wirtuozersko-marzycielską. Bo cała płyta jest dokładnie taka, jak lubię: muzycznie bogata, aranżacyjnie zróżnicowana, mająca swój własny charakter i, tak dodatkowo, po prostu miła dla ucha.