Zacznę od okładki, bo nie sposób nie być zafascynowanym tak pięknie i starannie wydanym albumem. Tekturowe, nieco ponadnormatywne w swych rozmiarach pudełeczko otwierające się niczym koperta klasycznego winylowego albumu, a tam skrzydełka: po lewej stronie w specjalnej papierowej kopercie srebrny kompaktowy krążek, a po prawej – książeczka z tekstami i ilustracjami do utworów oraz zestaw kilkunastu pocztówek z przepięknymi grafikami, będącymi rozwinięciem małych rysunków z książeczki. A na odwrocie pocztówek – słowa do poszczególnych kompozycji. A więc nie dziwcie się, drodzy Czytelnicy, że zanim jeszcze na dobre rozpocząłem słuchanie muzyki, byłem już pod ogromnym wrażeniem tego albumu. A potem nastąpiło coś, czego sam mistrz suspensu, Alfred Hitchcock, by nie wymyślił. Potem było lepiej i lepiej, piękniej i wspanialej, pysznie i znakomicie. Proloud to włoski zespół debiutujący właśnie albumem „Rebuilding”. Stylistycznie plasuje się on blisko progmetalowej kategorii, a najbliżej mu do dokonań grupy Rush. Być może wrażenie to potęguje się dzięki głosowi Giancarlo Mattei, który istotnie brzmi niczym wokal Geddy Lee. O ile w większości swoich rozbudowanych kompozycji Proloud brzmi niemal standardowo progmetalowo („Fickle”, „Last Inhabited Planet”), to są i takie nagrania („Island Lake”, „To Be On Fire”), które przywodzą na myśl dokonania Jadis, Threshold, czy Areny, a nawet zdradzają pewne jazzrockowe inklinacje zespołu („Leave It To Nature”). Nie brakuje tu też pięknej ballady („Shooting Star”), mającej w sobie coś z ducha marillionowskiego „Beautiful”, czy „Easter”. Zakończenie płyty też utrzymane jest w stylu Marillion. Niczym „Made Again” na albumie „Brave” finał stanowi gitarowo – akustyczna piosenka „Rebuilding”. Całość robi naprawdę doskonałe wrażenie. Tej muzyki słucha się z dużą satysfakcją. A pamiętajmy jeszcze o okładce…
Proloud - Rebuilding
, Artur Chachlowski