Sytuacja Roine’a Stolta przypomina mi trochę Clive’a Nolana. Obaj posiadają wysoką pozycję w świecie progresywnego rocka, obaj są niezwykle płodnymi kompozytorami, w obu drzemie niespokojny duch, który nie pozwala im ani przez moment na oderwanie się od muzyki. I tak, jak klawiszowiec Pendragonu realizuje się poprzez Arenę, Caamorę i ostatnio reaktywowany Shadowland, tak i gitarzysta The Flower Kings, po Kaipie, The Tangent oraz Transatlantiku szuka dla siebie nowej platformy artystycznej, za pomocą której mógłby realizować swoje pomysły muzyczne.
Wydaje mi się, że powszechna krytyka, która spotkała jego macierzystą formację za regularne wydawanie w odstępach co kilkanaście miesięcy opasłych, dwupłytowych albumów, była przyczyną, dla której postanowił on odłożyć szyld Kwiatowych Królów na jakiś czas do lamusa i powołał do życia nowy projekt o nazwie Agents Of Mercy. Gdyby spojrzeć na jego skład personalny można by rzec, że to prawdziwy „all stars bands”. Bo obok samego kapitana Stolta działają w nim: wokalista grupy Unifaun, Nad Sylvan, znany z King Crimson perkusista Pat Mastelotto, koncertowy drummer Spock’s Beard, Jimmy Keegan, jeszcze jeden perkusista Zoltan Csorsz (The Flower Kings, Karmakanic, ex-The Tangent), basista Jonas Reingold (Karmakanic, The Flower Kings, ex-The Tangent) oraz jedyny nowicjusz w tym szacownym towarzystwie, klawiszowiec bliżej mi nieznanej grupy Walrus Farm, Biggo Zelfries.
Wszystkie utwory wypełniające płytę „The Fading Ghosts Of Twilight” są autorstwa Roine’a Stolta. I dlatego wydaje mi się, że album ten należy rozpatrywać jako autorskie dzieło tego pana. Tym bardziej, że w sporej części utworów udziela się on także wokalnie. Pomimo zatrudnienia tak bardzo „gabrielowsko” brzmiącego wokalisty Nada Sylvana (polecam ubiegłoroczny debiutancki krążek grupy Unifaun) odnoszę wrażenie, że Stolt rozpycha się na tym krążku łokciami. Śpiewa, gra na gitarach, na ukulele, na basie, na klawiszach, dokonuje orkiestracji... Wszędzie go pełno. Fakt, to on jest pomysłodawcą tego projektu, ale trochę przytłacza on resztę muzyków swoją obecnością niemal na każdym kroku, w każdym elemencie tej płyty. Tak znane, wymienione wyżej nazwiska, pozostają w głębokim cieniu, co moim zdaniem niekoniecznie dobrze wpływa na obraz całości albumu.
No właśnie, przejdźmy wreszcie do ocen. Najkrócej powiedziałbym, że to… dobra płyta. Dobra, czyli taka szkolna czwórka. Daleko jej do piątki, a tym bardziej do szóstki. Jeżeli ktoś dobrze zna dyskografię grupy The Flower Kings, ten będzie wiedział czego się po tym krążku spodziewać. Album „The Fading Ghosts Of Twilight” brzmi tak, jakby na płycie The Flower Kings zamiast Reingolda śpiewał Nad Sylvan. Ot, i cała różnica. Nie ma tu żadnych nowości, ani niespodzianek. Stolt nie zaskoczył nas nawet długością tej płyty. Znowu otrzymujemy krążek napakowany do maksimum. 78 minut muzyki. Gdybym był Stoltem, to z przekory nagrałbym album trwający góra trzy kwadranse. I jakość płyty by na tym nie ucierpiała. Bo z przykrością muszę stwierdzić, że trochę nudnawo bywa na tym krążku. I to do tego stopnia, że można się na chwilę zdrzemnąć, a i tak nie straci się żadnego wątku. Jak w filmie klasy B. Niby wszystko tu dopracowane i wycyzelowane, niby wszystko na swoim miejscu, niby muzycy – pierwsza klasa, a… czegoś brakuje. Ten album nie wzbudza większych emocji. Za mało na nim zróżnicowania, zero brzmieniowych i stylistycznych nowinek, za dużo monotonii oraz wciąż tych samych klimatów i patentów. Wszystko to takie siermiężne, wtórne, wszystko to już gdzieś było… Było na poprzednich płytach Kwiatowych Królów.
Na płycie znajdujemy dwanaście utworów: kilka dłuższych (najdłuższy „A Soldier’s Tale” trwa prawie dwanaście minut), kilka krótszych (w tym względzie wyróżniają się „Afternoon Skies” i „Jesus On The Barricades” - oba czterominutowe), kilka średniej długości… Jestem już po kilkukrotnym przesłuchaniu tej płyty, ale gdybyście spytali mnie, który fragment jest moim ulubionym, to miałbym z tym nie lada problem. Wszystkie utwory niby nie są złe, lecz brak w nich jakiejś bożej iskry, jakiegoś błysku, który przyprawiłby mnie o żywsze bicie serca. Ale jeśli już, to wyróżniłbym tytułowy utwór, który otwiera to wydawnictwo oraz umieszczone na samym końcu, nawiązujące do niego, i muzycznie, i tekstowo, nagranie „Mercy & Mercury”. No, może jeszcze przy „Heroes & Beacons” robi się miło na sercu… Tyle.
To bardzo zachowawcza płyta. Dobra, ale bez większych rewelacji. Po prostu przeciętna… Kolejna z serii płyt firmowanych przez Roine’a Stolta. Ani lepsza, ani gorsza. Żal, że ogromny potencjał personalny został zmarnowany. Za dużo na „The Fading Ghosts Of Twilight” agentów, za mało miłosierdzia… Niestety…