„Cześć. Nazywam się Ian Anderson. Gratuluję tego, że staliście się szczęśliwymi posiadaczami specjalnej edycji nowej płyty Jethro Tull, zawierającej dodatkowy utwór. Jest nim przedpremierowa wersja tytułowego nagrania z mojego solowego albumu „The Secret Language Of Birds”. Ćwir, ćwir. Do zobaczenia wczesnym rankiem”.
Z typową dla siebie swadą słowa te, po których rzeczywiście następuje nagranie „The Secret Language Of Birds” Ian Anderson wypowiadał na samym końcu wydanej pod koniec minionego lata płycie „J-tull Dot Com”. Trzydziestej w dorobku zespołu Jethro Tull, który w trakcie 33 lat działalności sprzedał ponad 60 milionów egzemplarzy albumów firmowanych swoja nazwą. Od samego początku istnienia tej legendarnej formacji jej podporą, liderem i autorem większości kompozycji jest Ian Anderson. 52-letni już dzisiaj Szkot, minstrel, kpiarz, dziwak i doskonały aktor, który dzięki swej charyzmatycznej osobowości dorobił się niepowtarzalnego image’u, fascynującego trzecie już pokolenie najwierniejszych fanów. Jego sceniczna ekstrawagancja oraz wirtuozeria gry na flecie zdążyła już na trwałe przejść do kart historii muzyki rockowej. To właśnie liczne i niezwykłe koncerty pozwoliły grupie Jethro Tull zdobyć ogromną popularność niemal od samego początku swojego istnienia. Sceniczny wizerunek lidera zespołu błyskawicznie zyskał sobie sympatię słuchaczy zakochanych w jego improwizowanych bluesowych solówkach i charyzmatycznym stylizowanym głosie. Bardzo rozbudowana, niekiedy wręcz przesadna gestykulacja, długie, zjeżone włosy, wystrzępiony płaszcz oraz charakterystyczna maniera stania na jednej nodze podczas wykonywania partii instrumentalnych nie dość, że stały się wizytówką Andersona, to wykreowały z niego tak przyciągającą uwagę muzyczną osobowość, że wielu widzów nazwę Jethro Tull traktowało jak pseudonim artystyczny oryginalnego lidera. Wrażenie to pogłębiało się na skutek licznych przetasowań personalnych w zespole oraz wewnętrznych waśni, które często okazywały się na tyle burzliwe, że kilkakrotnie dalsza działalność Jethro Tull stawała pod dużym znakiem zapytania. Nic dziwnego, że czasem dochodziło do sporych awantur na tle artystycznym, wszakże obok Andersona przez zespół przewinęło się sporo wielkich muzycznych osobistości. Mick Abrahams, Clive Bunker, Martin Barre, Tony Iommi (tak, tak – ten sam, który potem założył Black Sabbath), Jeffrey Hammond-Hammond, John Glascock, David Palmer, Dave Pegg – oto zaledwie kilka postaci spośród kilkudziesięciu artystów, którzy pracowali pod szyldem Jethro Tull.
Wszystko zaczęło się w 1967 roku w Luton kiedy to byli członkowie grupy John Evan’s Smash Ian Anderson i Glenn Cornick poznali Micka Abrahamsa i Clive’a Bunkera z zespołu McGregor’s Engine. Kwartet zadebiutował w marcu następnego roku utworem „Sunshine Day”. Ten dość komercyjnie nastawiony singiel z błędem w nazwie zespołu na okładce (Jethro Toe) był zaledwie namiastką tego, co dopiero miało nastąpić. Regularne i częste koncerty w słynnym londyńskim klubie Marquee oraz doskonale przyjęty występ na National Jazz And Blues Festival w Sunbury zaowocował podpisaniem korzystnego kontraktu z wytwórnią Island. Trzy pierwsze albumy „This Was” (1968), „Stand Up (1969) i „Benefit” (1970) potwierdziły wielką klasę zespołu i pomogły mu zdobyć sporą renomę wśród bluesowej publiczności. Wreszcie nadszedł moment przełomowy. Wydany w 1971 roku longplay „Aqualung” okazał się nie tylko zdecydowanym odejściem w stronę bardziej rockowej muzyki, ale stał się prawdziwym megahitem, zawierającym oprócz doskonałej muzyki interesującą warstwę słowną, przedstawiającą rozważania Andersona na temat religii. Wydana na singlu kompozycja tytułowa oraz cała plejada kolejnych rewelacyjnych przebojów „Wind Up”, „Lockomotive Breath”, czy „My God” uczyniły z tego albumu niedościgniony po dziś kanon charakterystycznego stylu zespołu. Również kolejne wydawnictwo „Thick As A Brick” (1972) wydane w niecodziennej kopercie przedstawiającej tytułową stronę tygodnika The St. Cleve Chronicle i zawierające zaledwie jedną kompozycję olśniło słuchaczy bogactwem motywów i melodii, utrzymanych w tak bardzo typowej dla Jethro Tull stylistyce pełnej akustycznego instrumentarium oraz bogactwa żywej kolorystyki brzmienia. Następne albumy to historia kolejnych wzlotów i upadków, gdyż obok tak udanych płyt, jak „Minstrel In The Gallery” (1975), „Songs From The Wood” (1977), „Broadsword And The Beast” (1982), czy „Crest Of The Knave” (1987) zdarzały się również niespodziewane knoty, jak „A Passion Play” (1973), „A” (1980), czy „Under Wraps” (1984). Jednakże obie dekady lat 70. i 80. uczyniły z Jethro Tull gwiazdę pierwszej wielkości, na której kolejne płyty i koncerty oczekiwało się z wielka niecierpliwością. Apogeum popularności przypadło na okres zamykający się dwiema cezurami: listopadowym koncertem 1978 roku, kiedy to występ w nowojorskiej Madison Square Garden transmitowano na żywo poprzez satelitę na cały świat oraz wręczeniem nagrody Grammy dla najlepszego zespołu heavymetalowego (!) w 1989 roku, kiedy to Jethro Tull zdystansował m.in. Metallikę. No i wreszcie nadeszły czasy bardziej współczesne. Dobre i rzetelne płyty „Rock Island” (1989), „Catfish Rising” (1991), „Roots To Branches” (1995) oraz wspomniane już na wstępie najnowsze dzieło „J-tull Dot Com”. Ich popularność świadczy o stałej sympatii i ogromnym zaufaniu, jakim publiczność ciągle darzy lidera zespołu. Bowiem dla nikogo nie podlega chyba żadnej wątpliwości fakt, że Jethro Tull to tak naprawdę zespół jednego człowieka. Bez Iana Andersona grupa ta nie miałaby prawa istnienia. Muzycy towarzyszący liderowi są wprawdzie artystami nietuzinkowymi i na pewno nie drugoplanowymi. Ale mocna osobowość Andersona oraz jego niewyczerpywalne źródło pomysłów czyni z nich jedynie tło dla jego artystycznych poczynań.
Dowodzi tego solowa twórczość Iana Andersona. Solowych płyt ma on w swoim dorobku zaledwie trzy. Tak naprawdę niewiele odbiegają one od ducha twórczości Jethro Tull. Zarówno wydany w 1983 roku album „Walk Into Light”, który z pewnością nie okazał się wielkim sukcesem komercyjnym, jak i pochodzący z 1992 roku „Divinities Twelve Dances With God” z quasi symfonicznymi kompozycjami na flet i orkiestrę, śmiało mogłyby być kolejnymi płytami w dorobku Jethro Tull. Tym bardziej, że do ich nagrania Anderson zapraszał swoich kolegów z macierzystego zespołu. Świadczy to o tym, że ten charyzmatyczny artysta po prostu nie lubi się zmieniać. Przez długie lata obecności na scenie wierny jest temu, co od dawna gra mu w duszy. I myślę, że dzięki temu liczne grono jego sympatyków zawsze wie czego można spodziewać się po kolejnych muzycznych przedsięwzięciach sygnowanych nazwiskiem Ian Anderson.
Nie inaczej jest z jego najnowszym solowym dziełem, które właśnie trafia na półki sklepów muzycznych. Zapowiadając ukazanie się albumu „The Secret Language Of Birds” Anderson mówił: „Zawsze czułem, że mogę nagrać akustyczną płytę i choć na ostatnich albumach Jethro Tull raczej unikałem takich dźwięków, teraz mam wreszcie okazję, by dać upust swoim pragnieniom. Już dawno przylgnęła do mnie etykietka muzyka, który wprowadził do rocka brzmienie instrumentów akustycznych. Dlatego też chciałbym usatysfakcjonować tych wszystkich, którzy tak bardzo lubią szufladkować wszelkie muzyczne projekty. Z pewnością usłyszą oni na mojej płycie mandolinę, bouzuki, kontrabas, piccolo, akordeon, marimbę, no i odrobinę fletu”. Widocznie przez Iana Andersona przemawia wrodzona skromność, bowiem dźwięki jego magicznego fletu nie tylko królują na albumie „The Secret Language Of Birds”, ale rozbrzmiewają one niemal w każdej sekundzie tej trwającej blisko godzinę płyty. Do jej nagrania, wzorem lat poprzednich, Anderson zaprosił swoich kolegów z macierzystej formacji: klawiszowca Andrew Giddingsa i gitarzystę Martina Barre. A ponadto aż trzech perkusistów: Gerry’ego Conwaya, Darrena Mooneya i Jamesa Duncana. W efekcie otrzymaliśmy 15 akustycznych utworów, spośród których kilka – ze względu na swoje rozmiary – można uznać za prawdziwe miniaturki. „The Water Carrier” oraz „Set-Aside” to utwory zaledwie kilkudziesięciosekundowe. Pozostałe nagrania z reguły nie wykraczają poza 3–4 minutowe ramy i rzeczywiście stanowią zbiór ładnych, melodyjnych i stosunkowo prostych kompozycji zaaranżowanych w bardzo akustyczny sposób. Można by rzec, że ta muzyka to coś w rodzaju „Jethro Tull unpugged” i chyba sporo byłoby w tym stwierdzeniu prawdy. Duch muzyki tego zespołu cały czas unosi się w powietrzu, a brzmienie instrumentów typowe jest dla szkockiego i irlandzkiego folkloru, który zawsze inspirował Iana Andersona. Jestem przekonany, że słuchając albumu „The Secret Language Of Birds” oddani i wierni sympatycy jego twórczości z pewnością nie poczują się zawiedzeni. Szczególnie polecam kompozycję tytułową, która jest utworem chyba najdojrzalszym i najłatwiej zapadającym w pamięci. Być może dlatego, że znamy ją już od sierpnia ubiegłego roku, kiedy to umieszczono ją jako ukryty bonus track na płycie „J-tull Dot Com”. Polecam też przepiękną melodię „The Little Flower Girl” i utrzymane w rytmie wesołego marsza nagranie „Montserrat”. Polecam dwie instrumentalne kompozycje „Boris Dancing” i „The Stormont Shuffle”. Polecam całą pytę. Bo to album piękny, radosny i optymistyczny. Tak, jak i tajemny język ptaków rozlegający się o świcie. Ćwir, ćwir. Do zobaczenia wczesnym rankiem.