Jolly - Forty Six Minutes, Twelve Seconds Of Music

Artur Chachlowski

ImageTrudno grupę Jolly nazwać na wskroś „progresywną”. Na pewno jej twórczość nie mieści się w ramach tradycyjnie rozumianej definicji prog rocka. Jolly zdecydowanie bliżej jest do tego, co zwykło się nazywać „rockiem alternatywnym”. Ale jest coś w dźwiękach, które słyszymy na tej płycie opatrzonej dziwacznym tytułem (napiszę jeszcze o nim w dalszej części niniejszego tekstu), co sprawia, że debiutancki album tego nowojorskiego zespołu brzmi jakby nagrali go doświadczeni, wiedzący czego chcą i precyzyjnie wdrażający w życie swoje muzyczne pomysły, artyści. To bardzo dojrzały album wypełniony elektryzującą mieszanką muzycznych nastrojów, które błyskawicznie wdzierają się do świadomości słuchacza i żyją w niej przez długi, długi czas. To bardzo interesująca płyta zawierającą niesamowicie elegancko podaną muzykę oraz solidną porcję mrocznych i niezwykle melodyjnych utworów.

W muzyce grupy Jolly wyraźnie pobrzmiewają echa twórczości Tool, Meshuggah, Type Of Negative i Faith No More. Ale mam też dobrą informację dla miłośników dźwięków zorientowanych nieco bardziej progresywnie. Niekiedy Jolly brzmi jak nasz Riverside, a klimat całej muzyki osobiście przypomina mi ubiegłoroczną płytę włoskiej grupy Moongarden pt. „Songs From The Lighthouse”. To wszystko dzieje się chyba za sprawą barwy głosu wokalisty, który ukrywa się pod pseudonimem Anadale. Pod jego kierownictwem zespołowi udało się na płycie „Forty Six Minutes, Twelve Seconds Of Music” zaprezentować solidną – trwającą zgodnie z tytułem 46 minut i 12 sekund – porcję muzyki, która ma w sobie przeogromny potencjał. Przede wszystkim w tym całym mrocznym klimacie panującym na tym krążku i w tej niezwykłej tajemniczej atmosferze muzyki zespołu czai się ogromna dawka swoistej przystępności i melodyjności. Nad tym wszystkim przewijają się ciężkie riffy, ambientowe soundscape’y, chwytliwe melodie i gęsta od niezliczonej ilości dźwięków instrumentacja. Jest jeszcze jeden chwyt zastosowany przez zespół. Podobno, podkreślam podobno, w swojej muzyce Jolly zastosował tak zwane „dźwięki binauralne”. Są to udowodnione naukowo, choć niesłyszalne przez ucho ludzkie dźwięki, które wzmacniają m.in. poczucie szczęścia, radości, spokoju, kreatywności i pozytywnego myślenia. To temat ma osobne, niekoniecznie muzyczne, dywagacje, choć nie sądzę, że to akurat binauralne tony spowodowały, że w sumie bardzo pozytywnie oceniam debiutancką płytę grupy Jolly. Jest na niej tyle dobrej i bardzo dobrej muzyki, że broni się ona sama i z całą pewnością spodoba się sporej rzeszy fanów inteligentnych i nowatorsko brzmiących produkcji.

PS. Wracając do tytułu… Po włożeniu płyty do odtwarzacza na jego wyświetlaczu pojawia się łączny czas trwania: 46:14. A więc dwie sekundy dłużej niż w tytule. Nie wiem skąd wzięło się to niedoprecyzowanie, tym bardziej, że ostatni na płycie utwór „Inside The Womb” kończy się kilkuminutową sekwencją trzasków, zgrzytów i innych pozamuzycznych odgłosów, które po pewnym czasie ulegają wyciszeniu. Mogłyby ucichnąć o 2 sekundy wcześniej i wtedy wszystko by się zgadzało. Tak sobie myślę, czy ten, w gruncie rzeczy, nieistotny szczegół w połączeniu z oryginalnym tytułem albumu i z zastosowaniem binauralnych dźwięków nie jest kolejnym marketingowym chwytem, dzięki któremu o płycie „Forty Six Minutes, Twelve Seconds Of Music” będziemy pamiętać przez długi okres czasu… Choć podkreślam: bez tych pozamuzycznych „sztuczek” płyta broni i tak się sama!

www.progrockrecords.com                                                                                                           www.galileo-records.com

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!