Indukti to jeden z najszybciej zdobywających sobie światową renomę rockowych zespołów znad Wisły. Wystarczy powiedzieć, że najnowszy album tej grupy ukazuje się równolegle w kraju (wydany przez firmę Mystic) oraz za granicą, i to nakładem renomowanej wytwórni InsideOut.
Wszystko to dlatego, że debiutancki krążek, S.U.S.A.R. (2005), zrobił dobre wrażenie nie tylko w naszym kraju. Wcale mnie to nie dziwi, gdyż Ewa Jabłońska (skrzypce), Maciej Jaśkiewicz (gitary), Piotr Kocimski (gitary), Andrzej Kaczyński (bas) i Wawrzyniec Dramowicz (perkusja) to bardzo zdolni i niezwykle pomysłowi muzycy. Na nowej płycie zespół Indukti w dalszym ciągu koncentruje się na intensywnym, opartym na improwizacjach, bardzo złożonym graniu. Program płyty w większości stanowią utwory instrumentalne, ale pośród ośmiu nagrań wypełniających „Idmen” są trzy, w których słychać ścieżki wokalne. I to w wykonaniu nie byle jakich wokalistów. W utworze „Tusan Homichi Tuvota” śpiewa Nils Frykdahl (Sleepytime Gorilla Museum), w „…And Who’s The God Now?!” – Maciej Taff (Rootwater), a w „Nemesis Voices” – Michael Luginbuehl (Prisma). Niemniej trzeba pamiętać, że w przypadku grupy Indukti śpiew to tylko dodatek do samej muzyki. Muzyki niełatwej, skierowanej do wyrobionego i poszukującego odbiorcy. Umiejscowionej gdzieś na pograniczu prog rocka, heavy metalu, jazz rocka, a nawet muzyki etnicznej. Jednym słowem: awangarda w całej okazałości.
Nowa płyta prezentuje się znakomicie. Już od pierwszych dźwięków otwierającej to wydawnictwo kompozycji „Sansara” słuchacz atakowany jest lawiną ostrych, połamanych dźwięków. Nagranie to przykuło moją uwagę nietypową aranżacją, która w jakiś magiczny sposób – pomimo pozornie ostrej sieczki i niezłej dźwiękowej rąbanki – buduje niepokojący klimat. Tak, klimat i atmosfera to elementy, które pełnią kluczową rolę w tej improwizacyjnej muzyce. Potwierdzeniem tego jest drugi utwór na płycie, „Tusan Homichi Tuvota”, z mocno wyeksponowanymi skrzypcami, pełnym niepokoju wokalem, ze wzmagającym się z każdą minutą potężnym ładunkiem emocjonalnym. Prawdziwa perełka. I do tego świetna interpretacja Nilsa Frykdahla starej legendy plemienia Hobi o monstrualnej myszy zmagającej się z siejącym spustoszenie wśród innych zwierząt jastrzębiu.
Trzecie nagranie to zaledwie dwuminutowy „Sunken Bell”. Bardzo spokojny, z sekwencją dźwięków granych na trąbce (gościnny udział Roberta Majewskiego) i utrzymany w wystukiwanym na perkusji rytmie pędzącego pociągu.
Czwarty na płycie, „…And Who’s The God Now?!”, to znowu ostry, jazz rockowy utwór nawiązujący tym razem do ducha twórczości King Crimson. Prawie przez cały czas tej ponad dziesięciominutowej kompozycji przewijają się etniczne bębny, szepty i afrykańskie zaśpiewy. Zwraca też uwagę brawurowo wykonana przez Taffa partia wokalna. Czy przypadkiem w trakcie nagrania nie zdarł on sobie strun głosowych?...Utwór numer 5, „Indukted”, to cała prawda o bezkompromisowej muzyce grupy Indukti. To jakby siedmiominutowa wizytówka zespołu. Podpis, stempel i pieczątka z napisem: „tacy jesteśmy i taką gramy muzykę”.
Po tej dawce niesamowicie intensywnego jazz rockowego grania przechodzimy do utworu „Aemaet”. Jego często zmieniający się nastrój przypomina jazdę rozpędzonym rollercoasterem. Góra, dół, szybko, powoli, głośno, spokojnie… Zaczyna się ostro, uszy świdruje nerwowy dźwięk skrzypiec, gitary szaleją, rozpędzona sekcja rytmiczna gra z prędkością światła, by po chwili tempo opadło i zrobiło się trochę spokojniej. Bardzo dużo się tu dzieje, a zespół konsekwentnie zmierza do efektownego finału, w którym wyraźnie odzywają się echa Toola.
„Nemesis Voices” to trzeci utwór wokalny, który podoba mi się najmniej spośród wszystkich wokalnych kompozycji. Jest on najspokojniejszy ze wszystkich i najszybciej wpada w ucho. Mógłby chyba, przynajmniej jego edit, zaistnieć w stacjach radiowych. Nie ma tu oczywiście mowy o jakimkolwiek puszczaniu oka w stronę mediów. Nagraniu bardzo daleko jest do określenia „radio friendly”, bo nie ma szans, by jego połamane rytmy i złożoność formalna pozwoliły na podbicie playlist komercyjnych rozgłośni. Przynajmniej takich, które nie mają u siebie półki z płytami Dimmu Borgir, Meshuggah, Neurosis czy Tool. Chociażby z tego względu muzykę, którą słychać na płycie „Idmen” można by śmiało nazwać „antymedialną”.
Na zakończenie albumu grupa Indukti umieściła epicko brzmiącą kompozycję pod tytułem „Ninth Wave”. To długi, rozimprowizowany utwór, w którym przewija się dość spokojny nastrój, a na jego pierwszym planie przez długie chwile królują dźwięki trąbki. Finałowe wyciszenie… Uspokojenie wieczorne… Szum fal… Śpiew mew… Nostalgia… To piękne zakończenie tej płyty.
Trzeba powiedzieć, że grupa Indukti łącząc w tyglu swojej muzyki różnorodne style, robi to niezwykle inteligentnie, kreując coś, czego nie można określić inaczej, jak innowacyjne, pomysłowe i bardzo oryginalne granie. Żywiołowe, bezkompromisowe, niekiedy tnące niczym brzytwa. Przyznam szczerze, że „Idmen” zawiera muzykę, której nie słucha się po to, by oddać się błogiemu relaksowi. Nie słucha się jej też u cioci na imieninach. Ani przy domowym niedzielnym obiedzie. Dlatego zespół Indukti z pewnie nieprędko zyska sobie masową popularność, ale ze względu na swoją bezkompromisowość, z pewnością do cna podbije serca tych słuchaczy, którzy oczekują od muzyki czegoś więcej, niż piosenkowy schemat „zwrotka – zwrotka - refren”…