1. Garden of Earthly Delights (2:40)
2. Azathoth (4:11)
3. Queen Street gang (4:20)
4. Leg (5:31)
5. Clean innocent fun (10:24)
6. Metempsychosis (16:19)
Dni coraz krótsze, szybko robi się ciemno. Noce, wieczory – czyli te chwile, w których muzyka brzmi najcudniej również coraz dłuższe. Dla mnie – i myślę, że nie tylko dla mnie - listopad i grudzień to najlepszy czas na słuchanie muzyki. Mamy ochotę na słuchanie muzyki bardziej spokojnej, subtelnej, stonowanej, melancholijnej… Ale jest taka płyta/taki zespół, który słucham z tą samą uwagą o każdej porze roku, w każdym miejscu z takimi samymi wypiekami na twarzy: ARZACHEL. Zespół brytyjski utworzony na jeden dzień, tylko na nagranie tej jednej płyty (muzycy otrzymali za tę pracę 250 funtów) przez muzyków grupy EGG plus gitarzysta/wokalista, kolega z grupy URIEL, Steve Hillage.
Na płycie wydanej w 1969 roku przez małą wytwórnię Evolution muzycy przyjęli pseudonimy (od znienawidzonych nauczycieli – muzycy byli zaraz po szkole, mieli po 17-18 lat: Simeon Sasparella (Hillage), Sam Lee-Uff (Dave Stewart – organy), Njerogi gategaka (Mont Cambell – voc, b, p), Basil Dowling (Clive Brooks –dr). Powstał album jedyny w swoim rodzaju. Nie ma i już na pewno nie będzie drugiej takiej płyty. Nagranej w kilka godzin, bez żadnej ingerencji wytwórni, chyba bez wielkich finansowych oczekiwań, bez ciśnienia… Jeśli można jakiś album nazwać kultowym, to właśnie „Arzachel” się do tego idealnie nadaje…
Sześć utworów. Od pierwszego na płycie, krótkiego „Garden Of Earthly Deligths” do najdłuższego „Metempsychosis” (ponad 16 minut! – to totalnie szalony, rozimprowizowany kawałek) na płycie cudownie pobrzmiewa tak zwany rock progresywny (właśnie o to w tej nazwie chodzi… tu idealnie pasującej do zawartości albumu). Rock progresywny, ale z ogromną ilością psychodelii i jazz-rocka . Rare Birds, Procol Harum, The Nice??? Grupy te, trochę podobne – zostały daleko w tyle za Arzachel. Płyta swoim klimatem przypomina mi studyjną część „Ummagumma” Pink Floyd, ale jest jeszcze bardziej szalona, intensywna i psychodelicznie popieprzona (za przeproszeniem – ale taka jest). Najlepszy kawałek – „Azathoth” – cudeńko całego starego (nie tylko) rocka. Najbardziej szalony – ostatni na płycie. Zastanawiam się, ciekawe kto dotrwa do końca płyty? Oj, nie jest łatwo niewprawionemu słuchaczowi…
Podobno nadchodzi epidemia grypy… Czosnek, cytryna, miodzik… Włączamy „Arzachel” i do łóżeczka… (niekoniecznie sami – czego wszystkim życzę)… Naprawdę trzeba mieć ten album...