Yes - Drama

Przemysław Stochmal

ImagePowody, dla których w bogatych dyskografiach zespołów pewne tytuły zyskują sobie miano kontrowersyjnych i często z tego powodu słusznie bądź też nie odstawiane są do płytowego lamusa, bywają różne. Niestety, los taki pewne pozycje traktuje rzeczywiście niesprawiedliwie, bo o ile artystycznie lichy poziom pewnych płyt faktycznie potrafi zniechęcić do powracania do nich, to odrzucanie albumów ze względu na ich nietypową metrykę niekiedy bywa mocno krzywdzące. Taka sytuacja ma miejsce w przypadku ocen albumu Yes zatytułowanego „Drama”, który w sierpniu obchodzi trzydziestolecie ukazania się na rynku.

„Drama” jest jedyną jak do tej pory płytą Yes nagraną bez Jona Andersona przy mikrofonie i to właśnie ten fakt dla niektórych fanów zespołu dyskredytuje to dzieło, przyznam na wstępie - nie ustępujące klasą najwybitniejszym dokonaniom grupy z lat 70. I choć z muzycznego punktu widzenia materiał stanowi w dość dużym stopniu nową jakość, to w przeciągu trwania płyty nie można mieć wątpliwości, że nagrał ją zespół Yes. Głos popularnego wówczas właściwie jedynie za sprawą hitu „Video Killed the Radio Star” grupy The Buggles Trevora Horna, mimo że tak naprawdę nie różniący się w sposób diametralny od głosu wielkiego poprzednika, partii solowych na albumie dostał tak naprawdę niewiele – przez większość płyty uzupełnia się z wybijającym się z chórków wokalem Chrisa Squire’a, aktywnego w tym względzie również i na wcześniejszych płytach, dzięki czemu tak naprawdę udało się zespołowi nie odbiec zbyt daleko od tego, do czego w wokalnym aspekcie muzyki Yes przyzwyczaili się fani. Wymiana klawiszowca natomiast (miejsce Ricka Wakemana zajął współtwórca duetu The Buggles, Geoff Downes) ani dla grupy, ani dla jej fanów nie mogła mieć specjalnie zaskakujących efektów, wszak podobna okoliczność spotykała zespół wcześniej już kilkakrotnie, rola instrumentów klawiszowych w muzyce grupy pozostała zaś nadal bardzo istotna. Co ciekawe, Chris Squire z kolegami przy tworzeniu „Dramy” zdawał się robić wszystko, by udowodnić, że to wciąż ten sam dobry Yes, choć z nową twarzą przy mikrofonie – do współprodukcji albumu został zaproszony dawny znajomy Eddie Offord, współpracujący z zespołem w latach 1970-1974, natomiast odpowiedzialność za stronę graficzną dzieła spadła ponownie po sześciu latach na Rogera Deana.

Jakkolwiek wiele nie wskazywałoby na to, że tożsamość artystyczna grupy, do której przyzwyczaili się jej sympatycy, została zachowana, „Drama” jest płytą bardzo świeżą, stanowi śmiały krok zespołu w nową muzyczną dekadę. Wyraźnie czuje się, iż w trakcie tworzenia albumu panowała zgoła inna atmosfera, aniżeli w przypadku poprzedniej płyty „Tormato”, z której da się dosłyszeć zmęczenie grupy wspólnym muzykowaniem i przeliczaniem zarobionych kwot. Nowi członkowie zespołu, choć nie przejęli oczywiście roli głównych kompozytorów, to walnie przyczynili się do powstania całego materiału, dodając nie tylko nowofalowej świeżości muzyce, ale wydaje się, że również i kompozytorskiego animuszu nowym kolegom. „Machine Messiah” oparty na elementach dema The Buggles osiągnął wymiar dziesięciominutowej, progresywnej muzycznej opowieści, której ciężki, zaskakująco hardrockowy charakter ciekawie uzupełnił się z typową dla wcześniejszego Yes dynamiczną kompozycją. Drugi co do długości utwór na płycie, zatytułowany „Into the Lens” (bliski zapewne wszystkim stałym słuchaczom naszej radiowej Trójki), stanowi mistrzowskie rozwinięcie pomysłu na przebój (rok później zresztą w zwięzłej wersji pojawił się pod nazwą „I Am a Camera” na płycie The Buggles”) autorstwa duetu Horn/Downes przez progrockowych speców z Yes. Żywiołowość zarówno tych utworów, jak i większości pozostałych nagrań na płycie podkreślona jest znakomitą formą sekcji rytmicznej Squire/White, która nigdy wcześniej nie brzmiała tak rewelacyjnie.

Poza „Machine Messiah”, „Into the Lens” oraz miniaturką „White Car”, w pewnym stopniu będącą zapowiedzią tego, co Downes w następnych latach komponował dla zespołu Asia, kompozytorski wkład duetu The Buggles (wyłączając warstwę tekstową piosenek) nie był aż tak duży, wszak pomysły na pozostałe kompozycje rodziły się jeszcze w składzie z Andersonem i Wakemanem. Niemniej jednak, również i te utwory zaskakują świeżością, zarówno kompozycyjną, jak i wykonawczą – przebojowe „Does It Really Happen” i „Tempus Fugit” porywają energią, „Run Through the Light” zaś brzmieniem – linia basu tutaj powierzona przez Squire’a Hornowi brzmi niecodziennie jak na materiał Yes, nietuzinkowa produkcja zaś, tu w pewnym stopniu zlecona stawiającemu pierwsze kroki wśród największych Hugh Padghamowi, stanowi również zupełnie nową jakość. Brzmienie płyty wygenerowane zza stołu mikserskiego jest zaś niezwykle ważnym aspektem wpływającym na świeży charakter całego materiału zawartego na „Dramie” - zasługę tę przypisać należy jednak nie wspomnianemu Offordowi, ani młodemu Padghamowi, ponieważ nad pracą produkcyjną pieczę sprawował tak naprawdę Horn, już wówczas zapowiadający się na producenta mogącego współpracować z gwiazdami największego światowego formatu.

Oceniając „Dramę” z perspektywy trzydziestu lat nie sposób oprzeć się wrażeniu, że akt rozstania Yes i Jona Andersona wyszedł na dobre muzyce Squire’a i spółki. Przy szczęśliwych okolicznościach odnalezienia kreatywnych muzyków, kompozytorów i producenta o wielkich możliwościach oraz połączenia z nimi sił udało się stworzyć album, który, wbrew wielu opiniom, nie sposób pomijać przy wyliczaniu najwybitniejszych dokonań Brytyjczyków. Dzisiaj natomiast jak najbardziej uzasadnione są wątpliwości, czy zespołowi Yes na obecnym, bardzo zaawansowanym etapie kariery, po trzydziestu latach znów szczęście będzie sprzyjać na tyle, że bez Jona Andersona uda się stworzyć dzieło choć w niewielkim stopniu porównywalne z klasą „Dramy”.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!