Enid, The - Journey's End

Artur Chachlowski

ImageNiezwykły to album. Stojący gdzieś na pograniczu rocka i orkiestrowej muzyki symfonicznej. Ale z takich właśnie rozwiązań zawsze słynął brytyjski zespół The Enid, który po kilku latach przerwy w działalności powrócił albumem „Journey’s End”.

Trzeba wiedzieć, że The Enid to grupa mająca za sobą bogatą przeszłość, sporo udanych płyt, a także posiadająca wyrobioną markę i uznanie zarówno po stronie krytyki, jak i publiczności, szczególnie tej z Wysp Brytyjskich.

Grupa The Enid powstała w 1974 roku, a założył ją wszechstronnie wykształcony muzyk Robert John Godfrey, który miał już wtedy za sobą kilkuletnią współpracę z formacją Barclay James Harvest, a także solowy album „Fall Of Hyperion” wydany przez legendarną wytwórnię Charisma. Jego zespół zadebiutował w 1976r. albumem „In The Region Of The Summer Stars”, który wypełniała efektowna muzyka, bardzo rozbudowana formalnie, pełna odniesień do twórczości muzyki klasycznej (Mahler, Strawiński, Elgar) i zinstrumentowana z prawdziwie orkiestrowym rozmachem. I choć nie okazała się ona jakimś specjalnym sukcesem komercyjnym, to powszechne uznanie krytyków zachęciło Godfreya do kontynuowania działalności.

Z krótkimi przerwami zespół działa praktycznie do dziś, czego dowodem jest album „Journey’s End”. Ukazuje się on dokładnie w 13. rocznicę premiery poprzedniej, regularnej płyty tego zespołu. I choć Godfreyowi towarzyszą na nim Dave Storey (dr), Jason Ducker (g), Nick Willes (bg) oraz wokalista Max Reed, to trzeba zaznaczyć, że o brzmieniu grupy decydują efektowne orkiestracje, za które jednoosobowo odpowiada sam lider zespołu. Przez długą część płyty The Enid brzmi jak wielka orkiestra symfoniczna z przebogatą sekcją instrumentów dętych i smyczkowych. W kilku tematach do muzyki wprowadzony został wokal (udany występ Maxa Reeda) i na przykład w otwierającym album utworze „Terra Firma” The Enid brzmi niczym The Moody Blues na którejś ze swoich wczesnych płyt. A trzeba wiedzieć, że The Moody Blues zawsze słynął z dobrych i bogato zaaranżowanych partii wokalno-chóralnych.

Innym przejawem doskonałej wokalistyki jest utwór zatytułowany „Space Surfing”. Wykreowany w nim instrumentalno-wokalny klimat do złudzenia przypomina mi atmosferę znaną z solowego albumu Chrisa Squire’a pt. „Fish Out Water”. Świetnie brzmi ten kawałek. Jeżeli w ogóle „kawałek” to właściwe określenie w stosunku do muzyki, która wypełnia album „Journey’s End”.

Trzeba przyznać, że jest to płyta pełna kontrastów. Pomiędzy te dwa, wspomniane wyżej utwory włożony został instrumentalny numer (czy „numer” to też właściwe określenie? Powinienem raczej pisać w przypadku tej płyty o „dziełach”) „Terra Nova”, którego ambientowy klimat w zaskakujący sposób przypomina mistrzów instrumentalnej elektroniki w rodzaju Jarre’a, Vangelisa czy Tomity. Ale to tylko jeden taki zaskakujący fragment. Reszta utworów ma zdecydowanie symfoniczno-orkiestrowy wymiar. Główne miejsce w programie płyty przypadło blisko trzynastominutowej kompozycji „Malacandra”, w której znów niepodzielnie królują orkiestrowe brzmienia o prawdziwie epickim rozmachu. Odzywają się tu echa słynnych płyt z lat 70. „na grupę i orkiestrę”, a klimat całości przypomina wielką symfonię rockową i trzeba przyznać, że nagranie to najlepiej oddaje całą prawdę o muzyce Roberta Johna Godfreya i spółki. Piękny, epicki to utwór, który brzmi niczym soundtrack z jakiejś wielkiej hollywoodzkiej produkcji firmowej. Wytrawni znawcy twórczości The Enid zapewne wiedzą, że kompozycja ta, w odrobinę innej wersji i pod trochę innym tytułem, znalazła się na ubiegłorocznym przekrojowym albumie tego zespołu „Arise And Shine Volume 1”. Słuchając tego nagrania czuć ciarki przechodzące po plecach.

Są jeszcze na płycie dwa kolejne orkiestrowe utwory, które jeszcze bardziej potęgują to wrażenie. Wokalny „Shiva”, w którym zaśpiewane przez Reeda w chóralny sposób (wiele ścieżek wokalnych zwielokrotniono przy pomocy komputera) pasaże w powiązaniu z pompatyczną muzyką wprowadzają ewidentnie operowy nastrój. Nie wiem czy nie jest to najpiękniejszy utwór w całym zestawie. W każdym razie chyba najbardziej rockowy spośród wszystkich 6 tematów. Na samym końcu tego niezbyt długiego (45 minut) albumu zamieszczono jeszcze jego prawdziwe grand finale: instrumentalne (i znowu epicko-orkiestrowe) nagranie „The Art Of Melody – Journey’s End”, które swoim powoli budującym się i majestatycznym nastrojem kreuje liryczną atmosferę wielkiego muzycznego święta. Gdybym usłyszał ten utwór w oderwaniu od kontekstu całej płyty, powiedziałbym pewnie, że to fragment jakiegoś słynnego dzieła z kanonu muzyki klasycznej. Bo o muzyce The Enid, nie popełniając wielkiego błędu, można powiedzieć, że to muzyka symfoniczna w wykonaniu zespołu rockowego. Albo rock zagrany przez pięcioosobową orkiestrę.

Płyta „Journey’s End” była nagrywana przez ponad 3 lata (2007-2010) i w każdym jej pojedynczym dźwięku słychać wycyzelowanie i „dopieszczenie” czujną ręką Roberta Johna Godfreya. Warto poznać bliżej ten album. Moje słowa zachęty adresuję szczególnie do tych Słuchaczy i Czytelników, dla których w muzyce (prog) rockowej najpiękniejsze są nieoczywiste, a często bardzo zaskakujące i niekonwencjonalne rozwiązania. Zaręczam, że w trakcie słuchania tego albumu czeka na Was mnóstwo naprawdę pozytywnych niespodzianek.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!