Arena - Pepper's Ghost

Artur Chachlowski

ImageJest, nareszcie jest! Równo dwa lata po premierze poprzedniej płyty „Contagion” na rynku pojawia się nowy album grupy Arena. Czy „Pepper’s Ghost” ma szanse stać się megasukcesem na miarę swojego poprzednika? Przekonamy się o tym dopiero za jakiś czas. Niemniej jednak już dzisiaj, w przededniu premiery spróbujmy przyjrzeć się zawartości nowej płyty...

Nie ma co ukrywać, zespół Arena już dawno osiągnął status supergwiazdy współczesnej sceny prog rockowej. Pracował na tą pozycję przez długie lata. Wszystko zaczęło się przed 12 laty, gdy po raz pierwszy spotkali się ze sobą były perkusista i założyciel Marillion, Mick Pointer oraz podpora Pendragonu, klawiszowiec Clive Nolan. Był to czas, gdy Mick wciąż mocno rozgoryczony wyrzuceniem go z macierzystego zespołu, chciał koniecznie zakończyć długi okres swojej muzycznej bezczynności. W tym samym czasie Clive poszukiwał odskoczni od pracy w formacji Pendragon. Wiadomo, że w zespole tym decydujący głos zawsze należał do Nicka Barretta, więc Clive starał się znaleźć jakieś ujście dla swoich licznych pomysłów. Powołał do życia projekt o nazwie Strangers On A Train, stanął na czele formacji Shadowland, ale wciąż nie było to to, o czym marzył w głębi serca.  A marzył o stworzeniu zespołu, który nie tylko wydawałby kolejne płyty, ale regularnie ruszałby w długie, obejmujące cały świat, trasy koncertowe. W trakcie któregoś ze spotkań w jednym z podlondyńskich pubów Mick dał wyraz swojej od dawna skrywanej frustracji i żalu wobec byłych kolegów z Marillionu. Zwierzył się Clive’owi, że chciałby działać w formacji, która odnosiłaby większe sukcesy niż Marillion. Reakcja Clive’a była natychmiastowa. Z typowym dla siebie szelmowskim uśmiechem odparł: „zostaw to mnie” i tak doszło do powstania grupy Arena. Do pierwszego składu dokoodoptowano basistę Cliffa Orsiego, gitarzystę Keitha Moore’a oraz wokalistę Johna Carsona. Wprawdzie żaden z tej trójki nie jest już w chwili obecnej członkiem zespołu, ale liczne zmiany personalne wcale nie przeszkodziły przecież Arenie w systematycznym pięciu się w górę progrockowej hierarchii. Pierwsze sukcesy pojawiły się już w chwili wydania debiutanckiej płyty „Songs From The Lion’s Cage” (1995) z wieloma klasycznymi już dzisiaj epikami oraz ciekawym cyklem „Crying For Help”. Na albumie tym dał się zauważyć wyraźny wpływ muzyki wczesnego Marillion, jeszcze z czasów, gdy w zespole tym śpiewał Fish.  Drugi album, „Pride” (1996), choć bliźniaczo podobny do debiutu przyniósł pewne zmiany. Nowym wokalistą został Paul Wrightson i wypadł on równie przekonywująco, co jego poprzednik. A potem przyszła seria kolejnych bardzo udanych płyt: „The Visitor” (1998), „Immortal?” (2000) oraz wspomniany już wcześniej „Contagion” (2003). Przeplatane one były długimi, obejmującymi niemal wszystkie kontynenty trasami koncertowymi. Materialnym śladem po tych wojażach zostały równie wspaniałe albumy koncertowe: „Welcome To The Stage” (1997), „Breakfast In Biarritz” (2001) oraz „Live & Life” (2004). Doskonale przyjmowane przez fanów albumy przyniosły grupie ogromną popularność i pozwoliły na zajęcie miejsca w ścisłej czołówce współczesnej sceny progresywnej. W trakcie dekady uporczywego wspinania się na szczyty popularności zaznaczył się równoczesny spadek notowań grupy Marillion. Trudno dziś toczyć polemikę, który z tych zespołów, Marillion czy Arena, zajmuje dziś wyższą pozycję w światowym rankingu prog rocka, ale warto podkreślić fakt, że w trakcie minionych lat w wielu dorocznych podsumowaniach Arena niejednokrotnie plasowała się znacznie wyżej niż antagoniści Micka Pointera. Wygląda więc na to, że marzenie Micka i obietnica Clive’a spełniły się.  W dodatku istnieje spore prawdopodobieństwo, że w 2005 roku notowania Areny pójdą decydowanie w górę, bo przygotowany do wydania album „Pepper’s Ghost”, którego światowa premiera przewidziana jest na 17 dzień stycznia, posiada wszelkie znamiona potencjalnego megahitu. Zespół nagrał go w już od dawna ustabilizowanym składzie: John Mitchell (g), Ian Salmon (bg), Rob Sowden (v) oraz oczywiście Clive Nolan i Mick Pointer. To, że panowie grają razem już od dawna wyraźnie słychać w muzyce na nowej płycie. Zagrana jest ona  w sposób niezwykle zwarty i płynny, a materiał ją wypełniający sprawia wrażenie głęboko przemyślanego i jednorodnego stylistycznie. Muzyka na „Pepper’s Ghost” jest bardzo łatwo rozpoznawalna. To po prostu stara, dobra Arena. Bez wielkich niespodzianek, choć nie brakuje ich w finałowej suicie „Opera Fanatica”. Chóry i operowy śpiew - to elementy, których przecież na wcześniejszych albumach nie było. Płyta trwa niewiele ponad 50 minut i zawiera 7 utworów, z których każdy posiada te cechy, które już dawno ukochali sobie wszyscy oddani sympatycy zespołu. Całość rozpoczyna się od odgłosów jakiegoś jarmarku. To „Bedlam Fayre” – dynamiczny i bardzo dobry początek płyty. Szalejąca gitara Mitchella, porywający rytm, szybkie tempo i łatwo wpadająca w ucho melodia. Świetny wokal Sowdena, od czasu do czasu przepuszczony przez wokoder. Jednym słowem świetny numer od samego początku umiejętnie podsycający napięcie. Po nim następuje krótki, niespełna pięciominutowy utwór „Smoke And Mirrors”. To dość spokojna ballada, choć organy i gitara potrafią tu zabrzmieć całkiem mocno i od czasu do czasu solidnie „przyłożyć”. Nastrój zmienia się przy kolejnej kompozycji „The Shattered Room”. Rozpoczyna się ona bardzo spokojnie i dostojnie, niemal majestatycznie, by po minucie nabrać zapierającego dech w piersiach tempa i przeistoczyć się w klasyczny arenowski epik. To utwór z prawdziwym znakiem firmowym zespołu. To 10 minut muzyki, w której można zakochać się od pierwszego słyszenia. A w dodatku sympatycy horrorów z całą pewnością znajdą tu także coś dla siebie. Przepiękny to utwór. Aż ciarki przechodzą po plecach. Po nim następuje kolejna chwila wytchnienia w postaci bardzo nastrojowego nagrania „The Eyes Of Lara Moon”. Nie wiem kim jest (była?) Lara Moon, wiem tylko, że ma (miała?) piękne oczy. Bardzo piękne. Trochę smutne. Trochę uśmiechnięte. Delikatne. Nieśmiałe. Mądre. Najpewniej zielone... I takie, w które chciałoby się patrzeć bez końca, tak jak i bez końca chciałoby się słuchać tej piosenki. A kończy się ona tylko po to, by dać początek kolejnej muzycznej perle na płycie. Podniosły „Tantalus” robi wspaniałe wrażenie. Znowu doskonale prezentuje się tu wokal Sowdena, który idealnie spaja liryczne fragmenty tego utworu z niezwykle dynamicznymi. Dużo tu kontrastów, ale w końcowym efekcie dają one wspaniały obraz spójnej całości. Wydaje mi się, że następny utwór na płycie może być przez wielu uznanym za jedno z najwspanialszych w dorobku Areny. „Purgatory Road” rozpoczyna się od niezłego „rzeźbienia” na gitarze, by po chwili przerodzić się w rytmiczny hymn płynący na magicznych dźwiękach granej przez Nolana prześlicznej melodii. Rzeczywiście, utwór ten robi kolosalne wrażenie i wypada wręcz rewelacyjnie. Ale po kwadransie od jego zakończenia wiemy, że stanowi on zaledwie wstęp do wielkiego finału tej wspaniałej płyty. Piękny to utwór, ale jest on przecież to tylko wprowadzenie do wspomnianej już przeze mnie najdziwniejszej, a zarazem kto wie czy nie najwspanialszej kompozycji w dorobku zespołu. „Opera Fanatica” to rzecz, jakiej na żadnej z poprzednich płyt Areny jeszcze nie było. Chóry, operowe wokale, zawrotne tempo i jedno wielkie muzyczne szaleństwo. Trzynastominutowa opera w pigułce. Nie dość, ze to kompozycja nieomal z pogranicza muzyki klasycznej, to zabójczy rytm i wielopiętrowe harmonie wokalne ukazują Arenę w zupełnie nowym świetle. Jakby był to zespół na wskroś power metalowy. Albo wręcz neogotycki. Ortodoksyjnych miłośników Areny uspokajam. Nie ma powodu do niepokoju. W tym szaleństwie jest metoda. W „Opera Fanatica” to cały czas ten sam, świetny zespół. Odrobinę tylko inny, jakby dojrzalszy, zaskakujący niczym ktoś spotkany po latach. Ale przecież wciąż tak samo zachwycający, wzruszający i wspaniały. Świetny po prostu, jak cała nowa płyta.

Album wydany jest przepięknie, w twardym kartonowym pudełeczku w formie digipacku. Na okładce i wewnątrz książeczki ładne obrazki utrzymane w zupełnie nowym, komiksowym stylu, niepodobnym do szaty graficznej poprzednich albumów. Po raz pierwszy na okładce widnieją postaci muzyków tworzących zespół. Przedstawiają się tu jako członkowie „Ligi Wyjątkowych Dżentelmenów”. A więc Panie i Panowie, oto zespół Arena: prawdziwi dżentelmeni progresywnego rocka. Zapraszam do uważnego zapoznania się z ich nową płytą. Bo naprawdę warto.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok