Przed tygodniem ukazał się nowy album grupy Oceansize. To już czwarty pełnowymiarowy krążek tej manchesterskiej formacji, choć, jak wiadomo, wydawnictw firmowanych tą nazwą było znacznie więcej. Ale z reguły były to single i minialbumy. Teraz, po kilku latach zespół powraca płytą, którą można uznać za dzieło aspirujące do miana najbardziej dojrzałego w jego całej dyskografii. To już jednak trochę inny Oceansize niż przed kilku laty. Głośniejszy, prawie w ogóle nie zanurzony, albo przynajmniej nie przez cały czas, w melancholii, najbardziej zróżnicowany, ale przy okazji chyba nie do końca dobrze przemyślany. Czy zatem „Self Preserved While The Bodies Float Up” to najlepszy album w dwunastoletniej historii działalności Oceansize?... Zdecydowanie nie.
Na pewno jest to najcięższy brzmieniowo krążek w dorobku tego zespołu. Szczególnie jego początek. Pierwsze trzy utwory to prawdziwa jazda bez trzymanki, niekiedy wręcz ekstremalna, głośna i przy pierwszym zetknięciu nieuporządkowana. Trudna do zaakceptowania przez odbiorcę, który kocha klimaty, które przeważały na poprzednich płytach. Niby członkowie Oceansize odcinają się od sceny manchesterskiej, ale słuchając utworów „Past Cardiac”, „SuperImposer” oraz „Build Us A Rocket Then…” wydaje mi się, jakby na siłę chcieli upodobnić się do The Stone Roses, The Charlatans, a nawet Korna i Toola. Ten początek płyty to, jak dla mnie, najmniej ciekawy fragment nowego wydawnictwa. Dający jednak pewien obraz nieuniknionych zmian stylistycznych. Zaskakuje swoista „kompaktowość” nowych utworów Oceansize (trzy wymienione powyżej nagrania trwają po 3-4 minuty) i właściwie za wyjątkiem dwóch ośmiominutowych kompozycji umieszczonych w dalszej części „SPWTBFU”, tak samo jest przez całą płytę. Zwartość, zwięzłość i „rockowość”, ale i dźwiękowy brutalizm oraz riffowa agresja – to nowe cechy nowej muzyki Oceansize. Niepotrzebnie, niepotrzebnie…
Po tym trudno akceptowalnym, hałaśliwym początku, wraz z utworem nr 4 na płycie nastrój zmienia się diametralnie. Kolejne cztery utwory to powrót do klimatów, które znamy z wcześniejszych albumów Oceansize. Najpierw mamy pierwsze z dłuższych nagrań, czyli „Mowę przy wręczaniu Oskarów” („Oscar Acceptance Speech”). Rozlegają się smyczki, pięknie gra fortepian, robi się eterycznie, kameralnie i orkiestrowo. Piękny utwór. Klimatyczne granie zespół kontynuuje w utworach „Ransoms” i „A Penny’s Weight”. Szczególnie ten drugi to naprawdę bardzo uduchowiony, z lekka psychodeliczny, chwytający za serce temat. Kolejny ośmiominutowy „długas” to „Silent/Transparent”. To już post rock pełną gębą. I gdy już wydaje się, że nowa muzyka Oceansize wkroczyła na właściwe tory, rozpoczyna się nagranie, które zgodnie ze swoim tytułem („It’s My Tail And I’ll Chase It If I Want To”) przypomina gonienie za własnym ogonem. Znowu pojawia się hałas, agresja i ostra jazda. Powiem tak: nowa płyta Oceansize zyskuje przy każdym kolejnym przesłuchaniu, ale ilekroć dochodzę do tego momentu tego albumu, to po prostu zdzierżyć nie mogę. Post rock? Post punk!!!
Na szczęście na samym końcu tego krążka są jeszcze dwie kompozycje, które powodują, że pomimo pewnych kontrowersji, nie można tej płyty spisać na straty. „Pine”, choć trwa zaledwie 5 minut, może być uznany za prawdziwy gwóźdź programu tego wydawnictwa. Niby to proste granie, bez żadnych udziwnień, ale wykonane z wielkim smakiem, w bardzo emocjonalny sposób, przemawiający do wyobraźni odbiorcy. I na koniec mamy jeszcze numer zatytułowany „SuperImposter”. Być może jego melodia nie od razu zapada w pamięć, ale to takie swoiste wyciszenie i lek dla uszu w postaci sporej dawki charakterystycznej dla tej grupy liryki. To całkowite przeciwieństwo do swojego „przyrodniego brata” w postaci utworu „SuperImposer” umieszczonego na początku płyty.
Na zakończenie chciałem napisać, że mam trochę mieszane uczucia związane z „Self Preserved While The Bodies Float Up”. Ale tak naprawdę, to mam uczucia BARDZO mieszane. Najchętniej wybrałbym z tej płyty 3-4 kompozycje („Oscar Acceptance Speech”, „A Penny’s Weight”, „Silent/Transparent” i „Pine”), a resztą bym się nie przejmował. Byłoby tego raptem 26 minut. Materiału akurat tyle, co na kolejny minialbum. Ale tu chodzi o coś więcej. To przecież nowa długogrająca płyta zespołu. A jest ona tylko w połowie dobra. Zdecydowanie bardziej wolę taki Oceansize, jakiego słuchałem kilka lat temu na mojej ulubionej płycie „Frames”.