Dzisiaj coś dla miłośników muzyki z pogranicza indie i alternatywnego rocka. A przy tym dobrego rockowego grania niepozbawionego sporego ładunku melodyjności oraz piosenkowej przystępności. Włoskie trio o nazwie Landhaus. Tworzą je Matteo Landò (g, v), Stefano Spina (bg) i Nicky Collu (dr). Najważniejszą postacią w zespole jest pierwszy z wymienionych: nie tylko śpiewa i gra na gitarze, ale jest autorem tekstów i muzyki do wszystkich dziesięciu utworów wypełniających płytę zatytułowaną „Darker City Lights”. To jego głos i gitary (oprócz elektrycznych, w dużym stopniu używa on na tej płycie gitar akustycznych) dominują na tym krążku, ale – co ciekawe i niewyjaśnione w książeczce towarzyszącej płycie – w brzmieniu Landhaus ważną rolę odgrywają też syntezatory. Grają prawie w każdym utworze, ale kto je obsługuje – o tym nie ma ani słowa we wkładce. No cóż, niech pozostanie to słodką tajemnicą zespołu.
Płytę otwiera bardzo chwytliwe i przebojowe nagranie „Number One”. Od razu skojarzenia biegną do grupy… The Urbane (pamiętacie ten efemeryczny projekt Johna Mitchella z Areny?) i jej charakterystycznego brzmienia, szczególnie z pierwszej płyty „Neon”. Barwa głosu Matteo Landò chwilami do złudzenia przypomina mi Mitchella. W innych utworach Landò przypomina mi też Aviva Geffena. Stąd pewne – zachowując pewne proporcje – cisnące mi się na myśl – skojarzenia muzyki Landhaus z Blackfield, a w konsekwencji także i z solowym repertuarem Stevena Wilsona. Skoro mowa już o pewnych nawiązaniach, to można też w muzyce tego włoskiego zespołu znaleźć odniesienia do grup Filter, Stiltskin czy mocno lansowanych ostatnio nowojorczyków z zespołu Interpol.
Po efektownym początku płyty jest na niej kilka średnio ciekawych utworów, które nie wznoszą się swoim poziomem ponad przeciętność. Uwagę odbiorcy mogą przykuć: spokojny, wyluzowany numer „Let Me Know” z przyjemną, prawie że blackfieldowską melodyjką, jeszcze jedno przebojowe nagranie „Sunday Morning” oraz zniewalające niezwykłym rytmem oraz liryczną aranżacją podkreśloną brzmieniem skrzypiec „Maybe”. Pozostałe utwory to dość przewidywalne numery, których słucha się na zasadzie „wchodzą jednym, a wychodzą drugim uchem”.
Jednak na samym końcu albumu Landhaus zamieścił dwa nagrania niezwykłej wręcz urody. Dwa najciekawsze punkty programu całej płyty: „What’s Wrong” i „Why Should I Care?”. Udanie zamykają one tę płytę zgodnie z niepisanym prawem, że to co najlepsze zachowuje się na sam koniec. Oba nagrania to dość rozbudowane, przynajmniej na tle pozostałych, kompozycje, bo trwają one odpowiednio 7 minut 10 sekund („What’s Wrong”) i 6 minut 25 sekund („Why Should I Care?”). I od obu tych numerów powinno się właściwie rozpoczynać słuchanie tej płyty (choć, żeby oddać sprawiedliwość, otwierający całość utwór „Number One” posiada wszelkie cechy znakomitego openera). „What’s Wrong” składa się właściwie z dwóch części: pierwszej – marzycielskiej, utrzymanej w spokojnej atmosferze oraz drugiej – bardziej rockowej, podkreślonej mocniejszym uderzeniem gitar i najpiękniejszym refrenem na płycie. Z kolei „Why Should I Care?” posiada cechy finałowego, umiejętnie budującego się i narastającego z minuty na minutę, epiku.
Dość przyjemna to płyta, aczkolwiek grupa Landhaus nie zaburzy nią hierarchii w świecie alternatywnego rocka. Ot, po prostu solidny debiut nowego, obiecującego zespołu.