Początki grupy Abacus sięgają 1971 roku, kiedy to działający pod kierownictwem Jürgena Wilpenberga zespół podpisał kontrakt płytowy z wytwórnią Polydor. Abacus w stosunkowo krótkim czasie wydał 4 płyty długogrające (nad ich produkcją czuwał sam słynny Giorgio Moroder) i szybko stał się poważanym zespołem kojarzonym z coraz popularniejszą wówczas falą kraut rocka. Jednak różnice stylistyczne i wewnętrzne nieporozumienia spowodowały, że w 1976 roku Abacus rozpadł się i na długie lata zniknął ze sceny. Wprawdzie w latach 80. doszło do krótkotrwałej reaktywacji, ale zaowocowała ona zaledwie jednym wydanym w 1983r., singlem. Do prawdziwego powrotu doszło dopiero przed 10 laty, kiedy to członkowie pierwszego wcielenia zespołu spotkali się ponownie, by wydać na płycie „Fire Behind Bars” materiał muzyczny nagromadzony przez lata i nigdy do tej pory niepublikowany. Gdy wydawało się, że nadeszła właściwa pora na prezentację premierowego materiału, zespół niespodziewanie zamilkł. Dopiero więc wydany w czerwcu bieżącego roku album „Destiny” może być uznany za muzyczny powrót z prawdziwego zdarzenia. To w gruncie rzeczy pierwsza po 35 latach płyta Abacusa, którą można uznać za kontynuację rozpoczętej w pierwszej połowie lat 70., działalności zespołu. Choć stylistycznie oddalona jest od wczesnych albumów o lata świetlne.
Płytę „Destiny” Abacus nagrał w składzie: Jürgen Wilpenberg (k,), Stefan Mageney (v), Mario Schramme (g), Werner Schimaniak (g, sitar), Reinhard Schulte (bg), Rainer Niklowitz (dr) i Manfred Degener (cello). Program tego wydawnictwa wypełnia 6 długich utworów, z których co najmniej dwa – „Destiny” i „The Light” - posiadają cechy dobrze skonstruowanych epików o sporym potencjale, który z pewnością docenią sympatycy grup Genesis (tego z lat 80.) oraz Greenslade. Szczególnie ta druga z wymienionych kompozycji robi dobre wrażenie, a jej część instrumentalna z całą pewnością zachwyci wszystkich miłośników pompatycznych epickich klimatów utrzymanych w stylu nawiązującym do najlepszych czasów dla prog rockowego gatunku. Tak samo jest z umieszczonym bezpośrednio po niej finałowym utworem „The Fight”, który dzięki zastosowaniu niecodziennych efektów akustycznych (dźwiękowe i wokalne orientalizmy, przewijające się przez cały czas brzmienia sitaru) na pewno przypadnie do gustu wytrawnym sympatykom art rocka.
W znajdujących się w pierwszej części płyty utworach („When I Depart”, „Promised Land”, „One More Embrace”) brzmienie zespołu wydaje się być niespodziewaną mieszanką klimatów a’la Emerson Lake And Palmer skrzyżowanych z elementami charakterystycznymi dla amerykańskiego pomp rocka (Guns’n’Roses, Journey, Foreigner, etc.). To przedziwne zestawienie broni się jednak, sprawiając, że płyta „Destiny”, aczkolwiek nie jest jakimś przełomowym albumem, to rzecz nie tylko strawna i przyjemna w odbiorze, ale dająca sporo satysfakcji przy słuchaniu. Posiada ona sporo fragmentów, które zadziwiają swoją oryginalnością (polecam zwłaszcza ciekawą „wymianę głosów” pomiędzy kościelnymi organami i nutami granymi na nylonowych strunach gitary w „When I Depart”).
Jeżeli nawet ktoś uzna, że album „Destiny” go nie zachwycił, to z całą pewnością przyzna, że to jednakowoż dobre, rzetelne, utrzymane na niezłym poziomie wydawnictwo. Docenią je szczególnie ci słuchacze, którzy czują się zmęczeni wszechobecnymi ostatnio neoprogresywnymi klimatami i z rozrzewnieniem spoglądają wstecz, wspominając bogate w klawiszowe brzmienia produkcje grup pokroju Toto, Foreigner, Greenslade, REO Speedwagon, czy – po części i głównie we wspomnianych powyżej epikach – późny Genesis. Trochę to dziwny zestaw inspiracji jak na zespół wywodzący się niegdyś z kraut rockowego nurtu. Ale czyż życie nie lubi niespodzianek?...