Tinyfish - The Big Red Spark

Aleksander Gruszczyński

Image„The Big Red Spark” jest drugim studyjnym albumem grupy Tinyfish, która sama siebie nazywa „najmniejszym zespołem progrockowym w Wielkiej Brytanii”. Jest to także nietuzinkowy album koncepcyjny łączący w sobie elementy od klasycznego psychodelicznego rocka końca lat 60. po postprogresywne motywy rodem z XXI wieku.

Album rozpoczyna kompozycja „The Loose Ends (part I)”, którą otwiera recytowany wstęp do historii opowiadanej przez cały album. Do historii o Dużej Czerwonej Iskrze. I przyznam, że nawet próbując się dokładnie wsłuchać w to, co śpiewają i recytują panowie z Tinyfish nie byłem w stanie poznać tej historii ze szczegółami do końca. „The Loose Ends (part I)” ma w sobie coś z Genesis, coś ze spokojniejszych fragmentów Transatlantic i… niewiele oryginalności. A szkoda, bo ma też potencjał. Pomiędzy utworem numer 1 a kolejnym następuje dość płynne przejście. Tyle, że „Rainland” przynosi gwałtowną zmianę nastroju. Ze spokojnego rocka przechodzimy do postprogresywnych, niemal metalowych brzmień, prowadzonych przez gitarę i wokal opowiadający dalej historię Dużej Czerwonej Iskry. „Rainland” jest drugim najdłuższym utworem na płycie, toteż sam w sobie zawiera kilka części, bo poza ostrym, gitarowym brzmieniem mamy też fragmenty recytowane, z muzyką będącą jedynie tłem.

Po chwili kolejna zmiana nastroju. Tym razem czuć psychodelię. Nieco rozstrojone brzmienie klawiszy jest tłem dla kolejnego recytowanego fragmentu, tym razem pod tytułem „A Million Differences”. Tuż przed końcem utworu słyszymy motyw, który towarzyszy nam przez cały album. A po chwili znowu postprogresja kojarząca się raczej z dokonaniami takich grup jak The Black Noodle Project niż z klasyką progresywnego rocka lat 70. Utwór „Bad Weather Road” raczej niczym nie zachwyca ani nie przedstawia jakiegoś niespotykanego potencjału. Kontynuując skakanie po stylach, grupa Tinyfish przedstawia nam utwór „I'm Not Crashing”, który dla mnie jest żywcem wyjęty z którejś z płyt Marillion, względnie IQ. Takie neoprogresywne granie z elementami muzyki popularnej. Główny nacisk w utworze położony jest na linię wokalu, a instrumenty tylko ją wspomagają, chociaż trzeba przyznać, że nie jest to zły akompaniament.

„Building The Machine” natomiast ma w sobie coś z muzyki teatralnej, z musicalu. Taki Tinyfishowy „Upiór w operze”. Ponownie mamy tekst recytowany z pasją z muzyką będącą jedynie niejako tłem. Numer 7 na albumie to utwór „Refugee”, który także jest recytowany, ale tym razem jest to jakby nagranie opowiadania. W tle słychać szum taśmy, a podkładem muzycznym są pojedyncze dźwięki grane na pianinie. Po tym spokojniejszym fragmencie słyszymy znajomy motyw przewodni albumu, co oznacza że zaczął się już utwór tytułowy. Łączy on w sobie ponownie Genesis, trochę Yes i trochę Jethro Tull. Dla mnie jest to jedna z najlepszych kompozycji na całym albumie. W kontekście historii, która jest opowiadana na płycie, muzycy w końcu próbują wyjaśnić czym jest tytułowa Duża Czerwona Iskra. A jest nią, jak się okazuje, machina do spełniania życzeń.

I gdy wydaje się, że nic już nie może nas zaskoczyć, zaczyna się utwór „Weak Machine”. W większości spokojny utwór, któremu chyba bliżej do Boba Dylana niż progrocka. Chociaż nie można powiedzieć, że jest to całkiem spokojny i melancholijny utwór. Następne na płycie jest trzydziestoośmiosekundowe, recytowane „Activation”, które przechodzi w „The Final Act (incl. Rainland Reprise)” - utwór mający coś z folku i coś z elektroniki, coś z metalu i coś z popu. Ot, takie dwie i pół minuty podsumowania tego, co do tej pory znalazło się na albumie. Ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że to już koniec. Do tego brakuje nam jeszcze repryzy i zakończenia „The Loose Ends”, czyli „The Loose Ends (part II)” oraz najdłuższego utworu na płycie, czyli ponad dziesięciominutowego „Wide Awake At Midnight”, który osobiście jakoś całkowicie nie pasuje mi do tego albumu. Jest niemal zupełnie wyrwany z kontekstu. Grupie Tinyfish zdarzało się już wydawać EP-ki (np. „Curious Thing”), które zawierały utwory, które zostały nagrane podczas różnych sesji, ale nie znalazły miejsca na pierwszym albumie, może więc „Wide Awake At Midnight” jest właśnie takim potworkiem?

Niezależnie od tego czym jest ostatni utwór, drugi studyjny album zespołu Tinyfish nie może być określony jako album zły. Nie jest to może najwyższa półka, jeśli chodzi o jakość wykonania, ale na pewno plasuje się w górnych granicach stanów średnich. Dość dużo czasu zajęło mi przegryzienie się przez ten album i zrozumienie go, ale gdy już mi się to udało, to byłem go w stanie również docenić. W jednym zdaniu: „The Big Red Spark” to nie jest zła płyta, ale nie jest też powalająca.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!