Czy Austria kojarzy się nam się z muzyką rockową? Raczej nie. Czy ktoś jest w stanie wymienić kilka ciekawych grup z tego kraju? Nie wiem. Wszyscy za to znamy pewnego pana z wąsikiem, który wraz z kolegami ruszył w światowe tourne w latach 1939-1945 i na szczęście kiepsko skończył. Ale to mało miało wspólnego z muzyką. Tak na serio, to było kilka ciekawych grup, nagrano kilka ciekawych płyt w tym kraju - wszystkie bardzo dawno temu. Na czele tych płyt znajduje się bez wątpienia album „Paternoster” kwartetu o tej samej nazwie (tu ciekawostka: wszyscy członkowie zespołu mieli nazwiska zaczynające się na literę W).
Płyta została nagrana w Wiedniu w dniach 9-10 marca 1972 roku. W tym samym roku wydana i w tym samym zapomniana. Odkryta po latach – już w erze płyty kompaktowej. Znajdujemy na niej typowy rock progresywny tamtych wspaniałych muzycznie czasów. Grają wolno, dostojnie, progresywnie – czyli „alleluja i do przodu”? No właśnie, chyba jednak nie. Przechodzimy do tekstów, do głównego tematu płyty. Zdecydowanie antykościelna to płyta (do Kościoła jako do instytucji) i antypapieska. Na pewno nie zgodzą się z jej słowną zawartością ci, którzy wierzą w nieomylność papieży, ta płyta to odwrócona msza nie za bardzo święta - taki ma smak, taki klimat.
Mamy tu siedem wspaniałych utworów, gdzie dominującą rolę pełnią organy. Miejscami podobne to jest do Van Der Graaf , czasami do Egg – i zawsze jest cudownie. Wokal również nienajgorszy. To kolejna ciekawa, zapomniana płyta. Skoro mamy teraz sezon na wizyty księży, na tzw. „kolędy”, to czemu nie możemy przy tej okazji - dla równowagi - puścić sobie „Paternoster”? Ta płyta – gwarantuję – zostanie z nami długo, długo po wizycie księdza, a może już na zawsze?...