Dziś o płycie jakby z innej epoki. A przecież jej premiera miała miejsce 15 października ubiegłego roku (a na mojej półeczce z płytami na tzw. „liście oczekującej” przeleżała się jeszcze z miesiąc dłużej). Biję się w piersi, odrobinę „zlekceważyłem” to wydawnictwo. Zajmowałem się regularnie pojawiającymi się nowościami, a album „Perfect World” pokrywał się coraz grubszą warstwą kurzu. Nazwa zespołu – Strangeways – nie mówiła mi praktycznie nic, więc w efekcie krążek ten nie potrafił jakoś znaleźć sobie drogi do szuflady mojego odtwarzacza.
Sam nie wiem co spowodowało, że wreszcie po niego sięgnąłem. Na tydzień przed świętami, w sobotę, z samego rana, zaczął się kręcić w moim urządzeniu odtwarzającym. Z głośników dobiegły pierwsze dźwięki i…, możecie wierzyć lub nie, ale przez cały dzień grał mi tylko i wyłącznie ten jeden album. Oniemiałem. Oszalałem na punkcie tej muzyki. Być może dlatego, że gdzieś w serduchu mam mnóstwo sympatii dla AOR-owej stylistyki rodem z lat 80., bo właśnie w nią bezbłędnie wpisuje się muzyka grupy Strangeways.
W trakcie słuchania płyty „Perfect World” przed oczyma stanęły mi obrazki sprzed (strach się przyznać!) trzech dekad, odżyły wspomnienia z młodości (przyznaję, że bardzo wczesnej) i na sercu zrobiło się cieplutko. Bo Strangeways gra tak, jakby czas się zatrzymał. Jakby zespół ten nadal tworzył w złotej erze tego pompatycznego gatunku często określanym jako AOR (adult oriented rock – rock dla dorosłych) lub jako tzw. „rock stadionowy”. Jakby działał równolegle z formacjami Journey, REO Speedwagon, Boston czy Foreigner. No właśnie, Foreigner… Pamiętacie ich hiciasty album „4” z 1981r.? Z megaprzebojami pokroju „Juke Box Hero”, „Urgent”, „Waiting For A Girl Like You” i „Girl On The Moon”? Ja pamiętam. Pamiętam (choć niełatwo było wtedy być na bieżąco z nowościami) totalne szaleństwo, które ogarnęło świat na punkcie tego albumu (słuchało się wtedy Radia Luxemburg, bo muzyki rozrywkowej przez kilka mrocznych miesięcy przełomu 1981 i 1982 roku w polskim radiu nie można było uświadczyć, czytało się przywiezione przez ojca koleżanki pracującego w Niemczech kolorowe „Bravo” czy wypożyczone ukradkiem z konsulatu amerykańskiego czasopisma muzyczne). I właśnie do płyty „4” Foreigneru omawiany dziś przez mnie krążek podobny jest jak dwie krople wody. Nie melodiami, nie konstrukcją, nie odgrzanymi na nowo starymi pomysłami. Ale tą romantyczną naturą, która porusza gdzieś delikatną strunę i budzi nostalgię za dawno minioną epoką.
Płyta „Perfect World” zawiera wszystkie składniki, które znajdują się w przepisach na dobry, melodyjny album rockowy. Kiedyś mówiło się o takim graniu „soft rock”. Bo to taka przyjemna, niemęcząca uszu muzyka. Jest w tym zestawie dynamiczny rocker mający cechy potencjalnego przeboju (tytułowe nagranie, które otwiera płytę), są stylowe ballady („One More Day”, „Say What You Want”, „Borderlines”), są nawet „pościelówy” („Crackin’ Up Baby”, „Too Far Gone”), są bardzo dobre, melodyjne, rockowe numery („Liberty”), jest nagranie, którego gitarowy riff przypomina mi genesisowskie „Calling All Stations” („Can’t Let You Go”), jest wreszcie utwór, który urzeka swoim pięknem i urodą, a i wydaje się być najlepiej skrojoną piosenką, którą usłyszałem w 2010 roku („Time”).
Nie brakuje tu niczego, a już na pewno nie wpadających w ucho i na długo zatrzymujących się w pamięci melodii. To po prostu album będący lekcją poglądową, jak grać pompatycznego, a zarazem melodyjnego rocka na naprawdę wysokim poziomie.
Jest na tym wydawnictwie jeden utwór, który różni się od pozostałych. I to nie tylko swoimi rozmiarami (jako jedyny trwa ponad 7 minut), lecz przede wszystkim swoim klimatem. „Bushfire”, bo o nim mowa, to rzecz lekko transująca, mająca w sobie sporą szczyptę psychodelii, a także pobrzmiewające w niej akcenty orientalne. To bez wątpienia najambitniejsze nagranie w tym zestawie i świadczące o tym, że album „Perfect World” to coś więcej niż kolekcja melodyjnych przeboików.
Na koniec jeszcze kilka słów o grupie Strangeways. Już po wysłuchaniu płyty „Perfect Word” dowiedziałem się, że jest to kwintet, który swoją działalność rozpoczął w magicznych latach 80. (debiutancka płyta ukazała się w 1986r.). Zespół supportował tak znanych artystów, jak Europe, Bryan Adams czy Meat Loaf. Później, po zmianie wokalisty (Tony’ego Liddellę zastąpił Terry Brock, który śpiewa w zespole do dziś), ukazały się dwie kolejne płyty („Native Song” (1987) i „Walk In The Fire”(1989)), a potem zespół… rozwiązał się. Tak więc, omawiana przeze mnie dziś płyta to klasyczny reunion klasycznego AOR-owego zespołu, choć nie do końca w klasycznym składzie. Obok Brocka i gitarzysty Iana J.Stewarta, na płycie „Perfect World” grają jeszcze: nowy basista Warren Jolly, perkusista Jim Drummond i klawiszowiec Dave „Munch” Moore.
Grają tak, że ich muzyka chwyta za serce. Dlatego gorąco zachęcam do sięgnięcia po ten album. Zachęcam szczególnie niepoprawnych romantyków lubiących niezbyt skomplikowane, ale za to bardzo melodyjne rockowe utwory.