Ten mocno strzegący swojej prywatności amerykański zespół przypomina się słuchaczom już czwartym w swoim dorobku albumem. Oparty jest on na pamiętnikach Henry Hilla – młodzieńca, który wcielony do amerykańskiej armii poległ w wojnie irackiej. Bardzo pacyfistyczna, choć opowiedziana ze sporą dozą humoru to płyta, mocno zaangażowana w konflikt zbrojny, w który przed kilkoma laty zaangażował się „Wuj Sam”. Wszystko to obrazuje amerykański kompleks niepotrzebnej i okrutnej wojny, a także widoczne gołym okiem rozdarcie pomiędzy patriotycznym wychowaniem, a zwykłą osobistą tragedią, która dotknęła setki amerykańskich rodzin, które utraciły w Iraku swoich bliskich. Ważność tematu, o którym opowiada płyta podkreślona jest datą wydania płyty. 4 lipca to dzień, który jak żaden inny przypomina każdemu Amerykaninowi o jego patriotycznych powinnościach. Jak świat stary, takie dzieła powstawały, powstają i pewnie jeszcze długo będą powstawać. Ale zostawmy wątek literacki na boku, przejdźmy do muzyki.
Słuchacze, którzy znają dotychczasowy dorobek Blow Up Hollywood doskonale wiedzą, że to grupa bardzo tajemniczych ludzi. Atmosfera sekretu i wyjątkowości przebija z każdego pojedynczego dźwięku granej przez nich muzyki. Na okładkach ich poprzednich płyt poza tytułami i rozmazanymi zdjęciami jakichś przedziwnych krajobrazów nie można znaleźć żadnych informacji związanych z zespołem. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej płyty. Wydana jest ona w formie zgrabnego digipacka. Okładka w wojskowym kolorze khaki z atrybutami żołnierskiego ekwipunku oprócz tytułów 10 utworów stanowiących program albumu „The Diaries Of Private Henry Hill” nie zawiera ani tekstów, ani składu zespołu, ani wykazu instrumentów używanych na płycie, ani też żadnych innych informacji. Za to skrywa w sobie dwie płyty: audio i video. Krążek audio trwa niewiele więcej niż 40 minut i zawiera – jak zawsze w przypadku Blow Up Hollywood - muzykę, burzącą wszelkie rockowe konwencje. Muzykę natchnioną, daleką od wszelkiej komercji oraz sztywnych, dających się łatwo zdefiniować ram. Najlepszym tego przykładem jest najdłuższe i umieszczone w samym środku płyty nagranie „Shock And Awe”. Przypomina ono improwizację, nieomal jam session, zlepek na pozór nie za bardzo pasujących do siebie elementów, a przecież równocześnie posiada ono swą niepowtarzalną atmosferę i jakąś magiczną siłę, ma w sobie to „coś”, co nie pozwala przejść wobec niego obojętnie. Co więcej, po jakimś czasie wydaje się, że to najpiękniejszy i najważniejszy fragment całej płyty.
Takie natchnione utwory w repertuarze Blow Up Hollywood nikogo nie dziwią, ale trzeba przyznać, że muzyka na nowym albumie zespołu chwilami potrafi mocno zaskakiwać. Bo jak na niełatwy przecież problem, który porusza, jest na niej zaskakująco dużo łatwo wpadającego w ucho materiału, przypominającego swoją formą tradycyjne piosenki. No bo jak inaczej nazwać utwory „WMD”, „Charge”, czy „Salvation”? Gdyby znalazły się na płytach wykonawców „przyjaznych mediom”, to z pewnością mogłyby się stać prawdziwymi przebojami. Są one przykładem tego, co często w rozmaitych recenzjach określa się mianem „dobrego pop rocka”. Oczywiście sposób ich wykonania, aranżacje oraz instrumentarium użyte przez Blow Up Hollywood jest na tyle oryginalne, że trudno pomylić je z repertuarem kogoś innego, aczkolwiek podczas słuchania „The Diaries Of Private Henry Hill” często nasuwały mi się brzmieniowe skojarzenia z Electric Light Orchestra, czy The Moody Blues. To chyba za sprawą smakowitych „smyczkowych” aranżacji, czego świetnym przykładem jest ballada „Shots Fired”. Robi się przy niej ckliwie, smutno i lirycznie. Ale muzycy Blow Up Hollywood nie byliby sobą, gdyby zaraz nie próbowali poeksperymentować i mocno „zakręcić” nastrojem. Następujące po tym utworze dwa zamykające album fragmenty „Requiem” oraz „TDK” są znowu wymykającymi się wszelkim kanonom zbiorami dźwięków i melodii jakby z zupełnie innego muzycznego świata. Przy uważnym poznawaniu tej płyty miałem świadomość królującego przez cały czas wielkiego eklektyzmu, lecz nie było to uczucie jakoś szczególnie drażniące, czy zniechęcające do częstego powracania do nowej płyty zespołu. Ilekroć wkładam tę płytę do odtwarzacza zawsze czynię to z wielką radością. Być może niespełna 41 minut, które trwa ta płyta nie jest ilością na tyle porażającą, by nie mieć ochoty do niej powracać? A być może „The Diaries...” jest po prostu bardzo dobrym albumem wymagającym od słuchacza uważnego poznania i ukazującym swe prawdziwe piękno dopiero przy którymś z kolei przesłuchaniu? Im bardziej wgryzać się w tę muzykę, tym bardziej można utwierdzić się w przekonaniu, że twórczość Blow Up Hollywood to czysty artyzm. Artyzm rozumiany jako konwencja burząca w proch wszelkie możliwe granice ustanowione kiedyś w muzyce rockowej.
W uzupełnieniu niniejszej recenzji winien jestem jeszcze informację o krążku audio. Znajdziemy na nim 3 rozdziały. Pierwszy z nich to rysunkowy i trochę żartobliwy teledysk (o ile to „komercyjne” określenie w ogóle pasuje do charakteru muzyki zespołu) do piosenki „WMD”, drugi to impresja filmowa z podkładem muzycznym w postaci instrumentalnej kompozycji „Shock And Awe”, a trzeci – to filmik przedstawiający pracę zespołu w studio. Ale obraz w tym filmie jest mocno zamazany, skrzętnie skrywający twarze muzyków tworzących Blow Up Hollywood. I robiący to tak skutecznie, że przyznam szczerze, że po jego oglądnięciu nie wiem nawet ilu tak naprawę ludzi tworzy ten zespół. Ach, ten Blow Up Hollywood... To naprawdę tajemniczy zespół.