Brighteye Brison - Stories

Artur Chachlowski

ImageZacznę od zdania, które – wiem, wiem... – będzie czystym truizmem: Skandynawowie potrafią! Wykonawcy pochodzący z tamtego rejonu świata niejednokrotnie udowodnili, że nikt inny jak ta właśnie nacja wykazuje wręcz idealne powinowactwo do muzyki progresywnej. Ileż recenzji rozpoczynałem od tegoż stwierdzenia? Mnóstwo. I w przypadku płyty „Stories” szwedzkiej grupy Brighteye Brison, muszę przyznać, że znowu się udało. Nie sposób wymienić pełnej listy skandynawskich artystów, którzy w sposób niezwykle wdzięczny i udany dołożyły swój kamyczek do rozwoju progresywnego gatunku. Brighteye Brison to jeden z najnowszych dodatków do tego szacownego grona.

Zespół Brighteye Brison to prawdziwy newcomer, który jednak wcale nie jest debiutantem. W 2003 roku wydał pierwszą płytę, która cieszyła się jednak bardzo umiarkowaną popularnością. Przyznam szczerze, że i na mnie tamten album wywarł raczej średnie wrażenie. Niedawno, już po wysłuchaniu nowej płyty, powróciłem do niego tylko po to, by sprawdzić, czy przed laty czegoś nie przeoczyłem. Postanowiłem dać tamtej płycie jeszcze jedną szansę, gdyż materiał z płyty „Stories” autentycznie zdopingował mnie do tego, by sprawdzić, czy przypadkiem nie zlekceważyłem muzycznych propozycji Brighteye Brison z debiutanckiej płyty. Ale nie. Pomimo kilkukrotnych prób i mojej dobrej woli debiutancki krążek jakoś znowu mnie nie zachwycił. Ale nowa płyta – wręcz przeciwnie – tak! Zauroczyła mnie i to bardzo!

Brighteye Brison to piątka młodych ludzi: Linus Kase gra na instrumentach klawiszowych i śpiewa, jego brat Daniel Kase gra na perkusji, trąbkach fletach i śpiewa, Johan Oijen gra na gitarach i ...śpiewa, a Kristofer Eng gra na basie i oczywiście śpiewa. Jest jeszcze nowa twarz w zespole: Per Hallman, który... (tak, zgadliście!) śpiewa. Wyraźnie widać, że nie tylko instrumentarium grupy Brighteye Brison wykracza poza typowe rockowe standardy, ale przede wszystkim liczba wokalistów stwarza wręcz nieograniczone możliwości, które - ku mojej ogromnej radości - zespół potrafi mądrze wykorzystywać. Dodać należy, że narrację w utworze „The Battle Of Brighteye Brison” prowadzi gościnnie występujący na „Stories” niejaki Figge Norling. Śpiewających głosów mamy tu zatem dostatek. Ale od przybytku głowa nie boli, bowiem ciekawe harmonie wokalne oraz wielogłosowe dialogi to jeden z prawdziwych asów w rękawie grupy Brighteye Brison. Pod tym względem, choć na pewno nie na taką skalę, przypomina mi to walory innej młodej szwedzkiej art rockowej formacji - Moon Safari. Ale panowie z Brighteye Brison czerpią też wzory z jeszcze starszych i bardziej znanych artystów, jak np. Gentle Giant, czy Supertramp. Trzeba jednak stwierdzić, że nie naśladują ich bezmyślnie. Raczej czerpią z tego wyłącznie to, co potrzebne dla ich własnej twórczości.

Co oprócz ciekawych rozwiązań wokalnych proponuje na swojej nowej płycie grupa Brighteye Brison? Nie chciałbym porównywać muzyki młodych Szwedów do jakiegokolwiek innego, bardziej znanego wykonawcy. Po pierwsze dlatego, że byłoby to niesprawiedliwe, a po drugie dlatego, że zespół nie wzoruje się na siłę na nikim, a stara się raczej nadać swoim kompozycjom atmosferę świeżości i oryginalności. Na płycie „Stories” znajdujemy 10 utworów. Jeden z nich, tytułowy, niczym klamra spina tę niezbyt długą płytę (52 minuty – mój ulubiony „rozmiar” kompaktowych albumów!) powracając w finale w postaci dwuminutowej repryzy. Wyłania się ona ze zdecydowanie najciekawszego utworu na płycie pt. „We Wanna Return”. Deklaracja zawarta w tym tytule napawa sporym optymizmem, gdyż na pewno wielu słuchaczy po wysłuchaniu „Stories” z utęsknieniem wypatrywać będzie nowego dzieła Brighteye Brison. Pamiętając o tym, że nowy album to ogromny postęp w stosunku do płytowego debiutu, już teraz możemy być pewni, że trzeci krążek będzie jeszcze lepszy, jeszcze wspanialszy i jeszcze bardziej doskonały. Bo przecież tych doskonałych komponentów na płycie „Stories” jest naprawdę sporo. Ciekawe instrumentarium (kościelne organy w „Patterns”, sekcja dęta w „The Battle Of Brighteye Brison” i „All Love”, melotrony w „We Wanna Return” i „Life Inside”, fortepianowe solo w „Elenah”, będące przepięknym wstępem do utworu „Late”), przeplatające się elementy klasycznego rocka, jazzu, a nawet muzyki poważnej (uwaga! perkusista jest członkiem Królewskiej Orkiestry Symfonicznej w Sztokholmie!), wszechobecna melodyjność, muzyczna wszechstronność, łagodne wzajemne przenikanie się poszczególnych utworów, idealna równowaga pomiędzy frazami pełnymi dynamiki, a akcentami liryzmu... Sporo tego, a wymieniać można by jeszcze bardzo, bardzo długo.

Na pewno „Stories” nie jest dziełem takiego pokroju, że należałoby zaliczyć je do ponadczasowych. Z pewnością nie jest to też album, który wpisuje się do księgi epokowych osiągnięć gatunku. Na pewno znajdą się też i tacy, którzy po jego wysłuchaniu będą kręcić nosami i wybrzydzać, że to zbyt melodyjne, zbyt ułożone, zbyt „neo”. Powiem im tylko, że nie sposób odmówić tej płycie prawdziwej klasy,  poszczególnym kompozycjom – czarownego wdzięku, a muzykom tworzącym Brighteye Brison – niezwykłych technicznych umiejętności i, co równie ważne, prawdziwego daru ich wykorzystania. Talent  spożytkowany został należycie. Prawdopodobnie płyta „Stories” nie od razu stanie się „albumem roku”, ale dzięki niej zespół z pewnością dołączy do ścisłej skandynawskiej, a więc i  światowej czołówki progresywnego rocka.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!