Do pewnego stopnia Frost przypomina mi ubiegłoroczne progresywne objawienie – grupę Kino. Obie te formację łączy osoba gitarzysty Johna Mitchella, ale to nie on jest centralną postacią w grupie Frost. Na takie miano zasługuje niejaki Jem Godfrey - znany producent płytowy, kojarzony jednak z muzyką pop (współpracował m.in. z Atomic Kitten, Blue, Holly Vallance i Ronanem Keatingiem). Podobnie jak kiedyś Alan Parsons, który wyszedł zza konsolety studia Abbey Road, by założyć formację The Alan Parsons Project, Godfrey postanowił sprawdzić się w całkowicie nowym dla siebie przedsięwzięciu i zadebiutować jako muzyk, kompozytor i wokalista założonej przez siebie grupy. „Po kilku latach komponowania do szuflady piosenek opartych na trzech akordach i pisaniu tekstów z rymami typu „heart – start”, potrzebowałem haustu świeżego powietrza. Nie mam nic przeciwko muzyce pop, ale jest ona jak samochód rodzinny – pewna i bezpieczna. Lecz czasem, by poczuć, że naprawdę żyję, potrzebuję wynająć Ferrari i pędzić niczym kierowca rajdowy. Rock progresywny to moje Ferrari” – tak obrazowo Godfrey uzasadnia potrzebę sprawdzenia się w tym „niepewnym” i „niebezpiecznym”, bo przecież mało komercyjnym gatunku. Niezwykle ciekawy był sposób, w jaki kompletował swój zespół. „Gdy miałem już w muzykę na całą płytę i byłem gotów, by wejść do studia, zaopatrzyłem się w kilkadziesiąt płyt najważniejszych działających obecnie progresywnych zespołów. Jedną z nich był ubiegłoroczny album „Picture” grupy Kino. Postanowiłem wysłać email do Johna Mitchella z pytaniem, czy byłby zainteresowany zagrać na mojej płycie. Ku mojemu zdziwieniu zgodził się błyskawicznie. W podobny sposób do Frost trafili John Jowitt i Andy Edwards z IQ. A więc mogę powiedzieć, że udało mi się zachęcić do współpracy trzech spośród najwybitniejszych prog rockowych muzyków w Wielkiej Brytanii. I wszyscy z entuzjazmem zgodzili się zostać pełnoprawnymi członkami zespołu. I choć nigdy wcześniej nawet do głowy by mi to nie przyszło, nie bądźcie zaskoczeni, gdy wkrótce nasz zespół wyruszy w trasę koncertową”.
Brzmieniowo pewne skojarzenia z muzyką grupy Kino nasuwają się w sposób wręcz naturalny, ale muszę przestrzec przed zbyt pochopnym porównywaniem do siebie obu zespołów i stylistycznych obszarów, po których się poruszają. Do głowy przychodzi mi inne porównanie. Powiedziałbym, że „Milliontown” jest dla współczesnej muzyki progresywnej tym, czym pamiętny album „90125” był dla grupy Yes. Z jednej strony słychać wyraźnie, że Godfrey i spółka z łatwością poruszają się po melodyjnych tematach, zbliżając do siebie tak dwa odległe światy jak prog i pop, niesamowicie szokując przy tym wyszukanymi aranżacjami, a z drugiej – idealnie funkcjonują w klasycznym neoprogresywnym klimacie. Potrafią zaskakiwać dojrzałością i świetnym, feelingiem, co słychać szczególnie w długiej, bo ponad 25-minutowej suicie „Milliontown”. Ta kompozycja umieszczona na samym końcu płyty to prawdziwa prog rockowa ekstrawaganza, cacuszko jakich mało, jedna z najlepszych muzycznych rzeczy, które pojawiły się na płytach w ostatnim czasie. Dla niej jednej warto sięgnąć po cały album i posłuchać co aktualnie piszczy w progresywnej trawie. Stosując odpowiednie proporcje, ale wciąż trzymając się wspomnianej już analogii do albumu „90125”, wydaje mi się, że kompozycja „Milliontown” to taki frostowski odpowiednik „Hearts”. Też dużo, o ile nie więcej, się w niej dzieje, mnóstwo w niej prześlicznych dźwięków, smaczków, sporo wykonawczego luzu i radości tworzenia. Te peany, które wygłaszam na cześć tytułowej suity nie znaczą wcale, że tylko na nią jedną warto na płycie „Milliontown” zwrócić uwagę. Posłuchajcie otwierającego całość utworu „Hyperventilate”. To nagranie wręcz zniewalające. To prog rock niesamowicie wysokich lotów. Świetnie brzmi też melodyjny utwór „Snowman”. Niektóre jego melodyczne wątki na zasadzie powracającego tematu można zresztą odnaleźć we wspomnianej już wcześniej kompozycji „Milliontown”. Z kolei nagranie „No Me No You” tak zadziwia rozwiązaniami brzmieniowymi, że kojarzy mi się ono z kontrowersyjnym solowymi utworami Rogera Taylora z Queen. 10-minutowy „Black Light Machine” to utwór chyba najbliższy klasycznym prog rockowym kanonom. Czuć w nim prawdziwą przestrzeń, jest w nim wystarczająco dużo miejsca na liczne gitarowe popisy Mitchella. Ależ ten człowiek potrafi grać! Choć i w tym „klasycznym” nagraniu nie brakuje rozlicznych niespodzianek, czy zaskakujących zmian tempa. Piękne, doprawdy porywające to nagranie. Z kolei utwór „The Other Me” ma w sobie coś z pamiętnych produkcji Frankie Goes To Hollywood, które wyszły spod ręki Trevora Horna. To jakby frostowski „Owner Of A Lonely Heart”, pozostając wciąż przy analogii do „90125”. To taki kawałek, który przy odpowiednim podlansowaniu mógłby śmiało znaleźć się (no może nie dzisiaj, lecz jakieś 20 lat temu), w czołówce dyskotekowych zestawień. Nie wierzycie? To posłuchajcie.
„Milliontown” to nie tylko doskonała muzyka i nowatorskie podejście do art rocka. To przede wszystkim niekonwencjonalny pomysł na wydawałoby się, że już dawno skostniały neoprogresywny schemat. To także idealna i obowiązkowa płyta do wakacyjnego plecaka. Słuchawki na uszy i na szlak. Polecam!